Najkrócej: dlatego, że żeby wygrać z Kaczyńskim trzeba się od niego różnić naprawdę, a nie na niby. Mieć polityczny plan i strategię oraz wizję przyszłości, w której jest miejsce dla wszystkich, a nie tylko dla dobrze sytuowanych, zawodowych obywateli-demokratów, biznesmenów, celebrytów i innych fanatyków transformacji ustrojowej.
Trzeba też społeczeństwo trochę szanować, albo przynajmniej skutecznie udawać, że się to robi. Opozycja tymczasem go trochę nienawidzi, a trochę ma je w dupie. Drażni ją ono nieustannie, a od 2015 r., swoimi „głupimi” wyborami, wprowadza w stan Weltschmertzu tak bolesnego, że ociera się on o granice zupełnego obłąkania. Najnowszym dowodnym tego przykładem była oszałamiająco pogardliwa, pełna elitarnego gniewu na lud i klasistowskiej frustracji konstatacja Manueli Gretkowskiej, która chyba ściga się z Krystyną Jandą o tytuł pierwszej divy opozycji. Stwierdziła ona mianowicie, że ludzie w Polsce są głupi, gotowi „wylizać dupę każdemu, kto ją czymś posmaruje, np 500 plus”.
Pani Manuela, tą wypowiedzią, zogniskowała wszystkie patologie obłędnego antyPiS-iactwa, które jest w tej chwili jedynym widocznym trendem po tej stronie barykady. Z jednej strony stara się być awangardą „demokracji” i „społeczeństwa obywatelskiego”, ale z drugiej silnie pogardza jej podmiotem, tj. społeczeństwem. Jest na nie wściekła za to, że swoim politycznym postępowaniem zepsuło jej ono estetyczny pejzaż III RP, w której ona, jako arystokrata ducha i materii, czuje się znakomicie. Nikt jej wprawdzie niczego nie zabrał, ale nagle do głosu doszli ci, którzy dzięki okrągłostołowym konsensusom byli niewidoczni i zepchnięci na margines przestrzeni publicznej (niezależnie od tego, że stanowią w narodzie większość); nie zaprzątali nie tylko uwagi, ale nawet krajobrazu. Teraz to zabiedzone chamstwo wybiło do centrum publicznej przestrzeni i nie pozwala pani Manueli spokojnie tworzyć beletrystyki. Konserwatywna nawała trzyma ją za gardło, ściska serce i umysł; wokół trwają eksplozje wstecznictwa, fundamentalizmu, bulgocze nacjonalistyczna przemoc, ciemnogród pożera z trudem wypracowane drobne otwartości na prawa kobiet czy osób LGBT. Rozumiem panią Manuelę, mnie także boli dupa. Jednak od człowieka dorosłego, zwłaszcza od postaci publicznej, inni dorośli oczekują czegoś więcej niż motywowanej własną, drobną wszak, niewygodą pogardy.
Bertolt Brecht radził kiedyś przewrotnie w jednym ze swoich wierszy, by w podobnych sytuacjach rozważyć „rozwiązanie ludu i wybranie nowego”. Niestety, polskie elity dopiero zasiadły do odrabiania tej pracy domowej i muszą ten temat sobie jeszcze wiele razy powtórzyć, by materiał się utrwalił. Póki co wszystkie Jandy i Gretkowskie, że o Hartmanach nie wspomnę, grają wyłącznie do własnej bramki i w rzeczywistości, o ile między nimi jest jakaś konkurencja, to o to kto z nich będzie najlepszym i najbardziej skutecznym PR-owcem Jarosława Kaczyńskiego. Jeszcze kilka takich idiotycznych enuncjacji i pogardliwych uwag z dupą w tle, a w sezonie ogórkowym może być na nie popyt, i groźny sondaż, który niedawno wszak dawał PiS-owi ponad 47 proc. poparcia, może się spełnić. Będzie to koszmar, ale PiS nie jest zdolny do takiej mobilizacji samodzielnie. Aktywnie pomaga mu w tym właśnie opozycja.
Robi bowiem wszystko by zniechęcić do siebie wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Nawet tych, którzy głosują na tę partię, ale nie podzielają głęboko konserwatywnych wartości wypisanych na jej sztandarach. Ludzie, którzy zagłosowali na stronnictwo Kaczyńskiego w 2015 r. byli skuszeni głównie obietnicami przywrócenia porządku i przewidywalności oraz „ryby zamiast wędki” w postaci np. 500 plus. Pauperyzacja i prekaryzacja społeczeństwa w czasie dwóch kadencji Platformy Obywatelskiej doprowadziła do tego, że ludzie w końcu zaczęli rozważać głosowanie portfelem. I tu w sukurs przyszło im właśnie Prawo i Sprawiedliwość, które umiejętnie połączyło ten nowy, zresztą rozsądny, trend ze starą kulturą polityczną III RP, tj. głosowania „przeciwko gejom”, albo „za aborcją”. W ten sposób Jarosław Kaczyński wytworzył nową dynamikę i zaczął budować paralelne społeczeństwo obywatelskie. Umiejętnie połączył kwestie tożsamościowe, czy obyczajowe, ba wpisał się w nową globalną neotradycjonalistyczną narrację, z umocnieniem ekonomicznym i ukazał to jako wydobywanie się z szamba nędzy, które sprowadziła na społeczeństwo transformacja. Mało tego, usadowił się on w osobliwym rozkroku, bo wciąż pozostaje jej apologetą. Niedogodności, które spłynęły na ludowe masy przedstawił jako swoisty rezultat „komuny” wplecionej w przemiany ustrojowe, czym skutecznie wyeksploatował epidemię antykomunizmu, która w Polsce nie odpuszcza od ponad 30-tu lat.
Nie oznacza to oczywiście, że Kaczyński jest geniuszem. Po prostu człowiek ten zrozumiał, że jedyną dźwignią rozcementowania polskiej sceny politycznej i znalezienia dla siebie miejsca w high society jest odwołanie się do społeczeństwa. Wszystkie inne drogi zostały zablokowane, a Platforma Obywatelska, w trakcie swoich dwóch kadencji, przekształciła się z partii w korporację rządzącą państwem na każdym szczeblu. Jednocześnie dostrzegł dość oczywiste dla każdego zmęczenie ludzi pustym pieprzeniem o „wartościach europejskich”, „otwartym społeczeństwie” i dupie Maryni. Zauważył, także iż propaganda strachu przed imigrantami, islamem czy Rosją działa znakomicie. Poza tym nie jest on w tym osamotniony, więc nawet pomimo potwornej izolacji w jaką wpędził kraj, można to przedstawiać jako nowe otwarcie na światowe sprawy, tyle, że w innym kierunku. Wszystko to jest bardzo proste, zapewne dostrzegali to też inni politycy, w tym także dziś opozycyjni. Jednak tylko on został postawiony w sytuacji, w której musiał zebrać się na odwagę i naruszyć ten ład. Złamał więc świętą zasadę powstrzymywania się od krytyki transformacji za wszelką cenę oraz wprowadził do debaty i do systemu kwestie socjalne. Mniejsza z tym jak kto je ocenia na etapie wdrożenia, ale to właśnie one dały PiS-owi moc.
Dobrze opisuje to w swoich publikacjach Rafal Woś, który, choć zdecydowanie przesadza z proPiS-owskim trollingiem, bardzo skutecznie ukazuje fundamentalne niedostatki poznawcze, zarówno prawicowej opozycji, jak i środowisk lewicowych. Kaczyński, choć „socjal” jego autorstwa oceniać można pod wieloma względami jako ułomny, doprowadził do bardzo ważnych przewartościowań. Już samym tym, że ten wyszydzany „socjal” zaistniał i państwo – wbrew zgodnym twierdzeniom „ekonomistów” i „ekspertów” – nie zbankrutowało.
Jednak ważniejsze jest to, że program 500 plus nie był uzasadniany neoliberalnymi zaklęciami; nie towarzyszyły mu rytualne jęczenia „no, trudno, jest to straszne, że trzeba wydać pieniądze… że trzeba je komuś dać… no ale tym biednym, to przecież trzeba jakoś pomóc… ojojoj… finanse publiczne! deficyt! ojoj, no nie wiadomo co to będzie… ale żeby oni chociaż z głodu nie poumierali”… Nie wykorzystano tego też jako kolejnej odskoczni do antyobywatelskich represji, nie zapowiedziano, że powstanie specjalne NKWD, które będzie sprawdzało czy rodzice nie wydają tych 500 zł na wódkę.
Mało tego, wielkie powodzenie PiS-u oparte na 500 plus było w dużym stopniu uzależnione od faktu, że świadczenie to jest dostępne dla wszystkich. To sparaliżowało przekaz demagogów, którzy tylko czekali na to, żeby poszczuć na najbiedniejszych pobierających to świadczenie, tych którzy w Polsce uchodzą za klasę średnią, czyli po prostu trochę mniej biednych, okredytowanych i sprekaryzowanych, ale niedoświadczających nędzy. Ci jednak także stali się beneficjentami tego programu i poparcie tej „klasy średniej” wystarczyło żeby złagodzić efekt gigantycznej artylerii splunięć na „roszczeniowy” motłoch.
Kanonada ta nie ustaje do dziś; najpierw było o tym jak wyjeżdżający za 500 plus na wakacje nad morze defekują na wydmach, a teraz okazuje się, że produkują zbyt dużo śmieci (sic!). Oczywiście, komentatorzy z „Gazety Wyborczej” i „Polityki” pomijają fakt, iż bogaci pozostawiają fekalia i plwociny na stołecznym Powiślu, Trakcie Królewskim, Nowogrodzkiej czy innych zagłębiach zabawy dla japiszonów i hipsterów. I to od dawna. Dlatego, że zamożni, poprzez swój kapitał finansowy i kulturowy, zapisani są we własnym mniemaniu do specjalnego pocztu ludzi zawsze moralnych i niezależnie od wszystkiego zacnych. Nie dopuszczają więc myśli, iż jakieś ich działanie mogłoby im ten nimb odbierać, albo że Henryka Bochniarz mogłaby zostać przez kogoś uznana za okropnego, roszczeniowego babsztyla. Wytoczono najcięższe działa – Wielowieyską, Lisa, Hartmana, Balcerowicza…
Niestety. 500 plus, choć na wiele sposobów kulawy, pokonał zmasowany desant protransformacyjnej propagandy swoim stosunkowo egalitarnym mechanizmem. Chcąc tego czy nie, Kaczyński złamał dominujący ideologiczny przesąd głoszący, iż nigdy i nikomu nie można udzielić finansowego wsparcia, chyba, że mamy do czynienia z jakimś bardzo szczególnym, niezawinionym przez ofiarę, przypadkiem. W moim przekonaniu był to efekt uboczny, którego sam Kaczyński mógł się nawet nie spodziewać. On i jego akolici inwestowali wszystkie wysiłki w to, by ukazać to jako działanie państwa zwiększające dzietność, czyli tak naprawdę tożsamościowe.
Polityka tożsamościowa też jest dla Kaczyńskiego dobrą kartą i dzięki głupocie opozycji może on ją rozgrywać dowolnie, niekiedy obleśnie, jak w przypadku uchodźców i imigrantów, lub szczując na LGBT. Ale opozycja znów nie proponuje niczego poza pustą gadaniną o „nowoczesności” i „Europie”, co jest już tak nudne i zużyte, że działać może jedynie na Adama Michnika lub Ryszarda Petru. No, może jeszcze na Roberta Biedronia, który kupuje i upowszechnia tę mantrę z naiwności, a nie z głupoty jak pierwsi dwaj.
Pytam. Gdzie jest konkurencyjna, lepsza, bardziej przekonywająca i atrakcyjna wizja tożsamości, która mogłaby zagrozić PiS-owskiej szczujni? Nie ma i nie będzie, bo opozycja nie myśli w kategoriach społecznych potrzeb. Przyzwyczaiła się do swojego eliciarstwa i potraktowała je jako zawód przekazywany z pokolenia na pokolenie. W Sejmie, w sądach, na uniwersytetach, w urzędach, w spółkach skarbu państwa itd. Nikt z liderów opozycji czy szerzej influencerów III RP, nie zaprzątał sobie nigdy głowy społeczeństwem, a zwłaszcza jego potrzebami. Wręcz przeciwnie, były one wyszydzane gdy tylko wdzierały się do przestrzeni publicznej. Dlatego prowadzono nieustanną nagonkę na związki zawodowe czy inne organizacje obywatelskie zdolne do ich manifestacji czy choćby oznaczenia. Ludzie mieli słuchać, albo przynajmniej nie przeszkadzać i najlepiej ciągle dziękować za Wałęsę, za „Wyborczą”, za plan Balcerowicza i za Cztery Wielkie Reformy.
Nawiasem mówiąc te ostatnie wciąż się pamięta i wciąż się ich powszechnie i szczerze nienawidzi. Ludzie pomną słynny pierwszy stycznia 1999 r. Dzień, w którym państwo niemal się nie rozleciało. Mogła je zająć zbrojnie grupa harcerzy z dowolnego kraju ościennego; wszystkim się wydawało, że obudzili się na oddziale szpitala psychiatrycznego. Nie jest przypadkiem, że to właśnie w ten festiwal destrukcji pod batutą Jerzego Buzka uderza PiS, choćby swoją „deformą” w oświacie. Przez to ludzie nieco bardziej zainteresowani sprawą publiczną, choć bez żadnego politycznego wykształcenia, czy nawet dużego kulturowego kapitału, widzą, że polityka to nie realizacja jakiejś konieczności dziejowej, tylko pasmo wyborów.
Nolens volens, takim swoim postępowaniem PiS stwarza wrażenie upodmiotowiania elektoratu, podczas gdy opozycja swój traktuje jako dopust boży. Dość zwrócić uwagę jak Koalicja Europejska kluczy w sprawie aborcji czy praw kobiet. Postępowe kobiety jako ruch ukonstytuowały się podczas Czarnego Protestu jeszcze w 2016 r. To był największy prezent PiS-u dla opozycji, a ta go nawet nie rozpakowała. I dlatego przegrywa i przegrywać będzie dopóki partia Kaczyńskiego nie odwali w końcu jakiegoś tak gigantycznego dziadostwa, które ją po prostu pogrzebie. Jak już wielokrotnie pisałem – jedyną realną nadzieją na pokonanie PiS-u jest więcej PiS-u w PiS-ie.
I na koniec, jedno, jak się zdaje nie szczególnie skomplikowane spostrzeżenie. Ludzie zagłosowali na PiS, bo mieli dość (słusznie!) porządku, kultury i etosu III RP. Próby mobilizacji w imię powrotu do status quo są nie tylko poznawczym i politycznym błędem, ale kolejną demonstracją pogardy wobec pragnących zmian wielkich rzesz obywatelek i obywateli, jak również egotycznej troski o swoje przywileje. Społeczeństwo, które dąży do zmian i żąda ich wdrażania może wypracować instrumenty rozliczania polityków i elity, a to zagraża wygodzie transformacyjnych arystokratów, która wszak jest wartością określającą porządek rzeczy. PiS im to niszczy i za to nienawidzą go najbardziej. A Kaczyński się trzyma, bo nie ma konkurencji i jednak proponuje ludziom zmianę; per saldo, jest to zmiana straszna, jednak na kilku poziomach satysfakcjonująca i dostrzegalna. Niestety, dupa, gdyż lewicy wciąż brak.
Nie da się zwalczyć prawicy prawicowymi metodami. Ludzie chcą radykalnych przemian i innej rzeczywistości, a taką ofertę może złożyć im tylko odważna i konsekwentna lewica, która wystąpi przeciw reżimowi elit i dyktaturze rynku.