Różnice między obydwoma Donaldami są szczególnie widoczne na przykładzie stosunku do Chin.
Dwóch Donaldów może tu sobie swobodnie podać ręce, ponieważ ich polityka wobec Państwa Środka zdaje się równie bezmyślna. W kontaktach z Xi Jinpingiem obaj działają wyłącznie intuicyjnie. O ile jednak do Trumpa powoli dociera, że nie może sobie pozwolić na fochy wobec Pekinu, Tusk okopał się na jawnie wrogich pozycjach i najwyraźniej zamierza na nich trwać przez kolejne 5 lat swojego urzędowania w UE. Sprawa chińska doskonale obrazuje również polityczny PR obu panów: Tusk chce być postrzegany jako nieomylny polityk, który nigdy nie musi zmieniać zdania, Trump potrafi zaprzeczyć swoim wcześniejszym wypowiedziom w najbardziej nieoczekiwanym momencie.
Donald nr 1: początki są najtrudniejsze
Najszczęśliwiej to Donald Trump nie zaczął. Deklarując nie tak dawno chęć ułożenia sobie stosunków z Rosją, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, nowo wybrany prezydent USA popełnił olbrzymie faux-pas wobec Chin. Poskarżył się na nadmierny, jego zdaniem, import tanich chińskich produktów, co miałoby działać na szkodę amerykńskich wytwórców, którzy sami nie potrafią niczego taniego wyprodukować. Można by domniemywać, że do konfrontacji z Chinami potrzebne jest wsparcie ze strony Rosji i stąd ukłony Trumpa w kierunku Moskwy. Wynikałoby wówczas, że wiedza geopolityczna Donalda Trumpa zatrzymała się na epoce sprzed co najmniej 40 lat, kiedy to Chiny i Związek Radziecki były wrogimi sobie państwami. Tymczasem w latach niedawno minionych dzięki swej polityce dominacji i dążeniom do świata jednobiegunowego, Stany Zjednoczone osiągnęły to, czego nie udawało się zmieniającym się przywódcom w Moskwie i Pekinie. Mianowicie doprowadzić nie tylko do przełamania wzajemnej rosyjsko-chińskiej wrogości, lecz wręcz do podniesienia ich wzajemnych stosunków na poziom strategicznej współpracy. Nie tylko w fizyce, lecz także w polityce akcja wywołuje reakcję. Odpowiedzią na totalitarne ciągotki Stanów Zjednoczonych, dążących do dominacji nad światem w charakterze jedynego supermocarstwa, było utworzenie bloku regionalnych potęg BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA) w którym Rosja i Chiny grają niepoślednią rolę.
Jako zawodowy biznesmen, Trump powinien sobie zdawać sprawę ze skutków gospodarczej konfrontacji z Chinami. Wprawdzie Stany mają z Chinami od lat ujemny bilans handlowy (365,7 miliarda dolarów roku 2015), jednak dostarczają na ten rynek ponad połowę krajowej produkcji soi, 22 proc. bawełny i ponad 1/4 samolotów Boeing, co w efekcie daje zatrudnienie dla niemal miliona pracowników. Kolejne ponad 100 tys. miejsc pracy powstało dzięki chińskim inwestycjom na terenie USA. Jak wyliczył brytyjski Oxford Economics, handel z Chinami przyczynił się do stworzenia na terenie USA w 2015 roku w sumie 2,6 miliona miejsc pracy i do wzrostu amerykańskiego PKB o 216 miliardów baksów.
Ponadto Chiny są drugim po Japonii największym wierzycielem Stanów Zjednoczonych. Według danych z października ub. roku amerykański dług wobec Chin wyniósł 1,115 biliona dolarów. Chiny są w posiadaniu ok. 30 proc. amerykańskich papierów wartościowych na sumę 1,24 biliona USD. Szefowa jednego z amerykańskich finansowych think tanków Kimberly Amadeo zwraca uwagę na to, że Chiny, skupując państwowe obligacje, pomagają w utrzymaniu stóp procentowych w USA na niskim poziomie. Gdyby wstrzymały skup, stopy by automatycznie wzrosły, co groziłoby recesją nie tylko w samych Stanach Zjednoczonych, lecz w konsekwencji również na światowym rynku finansowym.
W żywotnym interesie USA jest zatem utrzymywanie przynajmniej poprawnych stosunków z Chinami a nie wszczynanie wojen handlowych, co rozumiał Obama, a Trump z początku nie za bardzo. Gdyby doprowadził do tego, co obiecywał w kampanii wyborczej tzn. do wprowadzenia stawki celnej w wysokości 45 proc. na importowane chińskie towary, to konsekwencją tego byłoby podniesienie przez Chiny cła na towary eksportowane przez USA. Amerykański specjalista od rynków azjatyckich Mark Williams prorokuje, że dotknęłoby to przede wszystkim wyroby przemysłu samochodowego i lotniczego ze wszystkimi tego konsekwencjami dla amerykańskich producentów.
Drugie dyplomatyczne faux-pas wobec Chin nowo wybrany prezydent popełnił, przeprowadzając rozmowę telefoniczną z prezydentem Tajwanu, co Chiny musiało mocno rozsierdzić. Pekin nie utrzymuje bowiem kontaktów z państwami mającymi stosunki z Tajwanem, a tylko z tymi, które deklarują poparcie dla polityki Jednych Chin (one China policy). Michael Swaine z Carnegie Endowment for International Peace określił działania amerykańskiego prezydenta jako lekkomyślne, które „absolutnie nie służą interesom USA a dla Trumpa stwarzają duże ryzyko w bawieniu się takimi fantazjami”, z kolei Henry Kissinger wprost nazwał to posunięcie niemądrym. Wtedy Trump się opamiętał. Wysłał 8 lutego do chińskiego prezydenta Xi Jinpinga życzenia z okazji chińskiego księżycowego roku koguta, a dwa dni później odbył z nim rozmowę telefoniczną, którą ocenił jako „bardzo, bardzo dobrą”, „bardzo, bardzo ciepłą” i „szczególnie serdeczną”. W wyniku tej rozmowy Chiny osiągnęły potwierdzenie uznania przez USA polityki Jednych Chin i deklarację powrotu do normalnych stosunków i kontynuowania współpracy, również w sferze gospodarczej. Tym samym Chiny wykorzystały poprzednią – cytując Kissingera – głupotę Trumpa, aby pokazać, kto tu jest stroną rozgrywającą.
Odnowienie dobrych, przynajmniej oficjalnie, stosunków z Chinami było Trumpowi potrzebne nie tylko ze względów propagandowych i ekonomicznych, lecz także, a może przede wszystkim, z powodu Korei Pólnocnej. Kraj ten, podobnie jak Iran, uważany jest przez USA za tzw. państwo zbójeckie, łotrowskie, łajdackie etc. (pomimo tego, że żadne z tych dwóch państw nikogo nie zaatakowało – w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, które czyniły to dziesiątki, jeśli nie setki razy). Wystarczy, że posiadają bądź mogą posiadać broń nuklearną, nie będąc przy tym jak np. atomowo uzbrojony Izrael, lojalnym sojusznikiem USA.
W odróżnieniu od Iranu, któremu cofnięto sankcje, a które Trump rad by przywrócić, Korea Północna stanowi dla Donalda prezydenta niezły zgryz. Dysponuje bowiem rakietami dalekiego zasięgu, które mogłyby dotrzeć do wybrzeży Stanów Zjednoczonych, a na pewno do amerykańskiej bazy na Okinawie, o koszarach US Army w Korei Południowej nie wspominając. Biorąc pod uwagę możliwość ataku odwetowego, żaden amerykański myślący polityk, nawet Donald Trump, nie zaryzykuje ataku na Koreę. Dlatego też Trump stara się wywrzeć nacisk dyplomatyczny, wykorzystując w tym celu Chiny jako kraj z KRLD zaprzyjaźniony. „Stany Zjednoczone i Chiny powinny wspólnie pracować nad tym, aby uzbrojoną w broń nuklearną Koreę Północną skierować na inny kurs” – w dyplomatyczny sposób wyraził się amerykański sekretarz stanu Rex Tillerson. I w tym celu potrzebne było osobiste spotkanie Trumpa z Xi Jinpingiem, do którego doszło 6 i 7 kwietnia na Florydzie.
Poprzedziły je rozmowy szefów resortów spraw zagranicznych obu krajów. Zdaniem chińskiego ministra Wang Yi były one „szczere, pragmatyczne i produktwne”. Strona chińska powtórzyła swoje stanowisko, opowiadając się za denuklearyzacją półwyspu oraz rozwiązywaniem problemów drogą dialogu i konsultacji. Przy okazji Chiny kolejny raz wyraziły dezaprobatę wobec umieszczenia na terytorium Korei Południowej amerykańskiego systemu antyrakietowego THAAD, mającego w założeniu monitorowanie ruchów rakiet balistycznych Korei Północnej, lecz jednocześnie pozwalającego penetrować obszar Chin. Jednocześnie nie ukrywano, że pomiędzy obu stronami występują różnice, które – jak to określił minister Wang Yi – „będą kontrolowane na zasadzie wzajemnego poszanowania”.
Donald nr 2: złe zawsze idzie ze wschodu
Inaczej postrzega Chiny Donald Tusk, wymieniając Chiny, Rosję i administrację Trumpa jako największe zewnętrzne zagrożenia dla Unii Europejskiej. Tą wypowiedzią powtórzył argumentację Antoniego Macierewicza, który zablokował budowę przez polsko-chińską spółkę terminalu przeładunkowego, mającego służyć do magazynowania i konfekcjonowania chińskich towarów wysyłanych w ramach programu „Jedwabny Szlak” do Europy Zachodniej. W ten sposób szlag trafił całą wizytę prezydenta Dudy w Chinach, gdzie uzgodniono wiodącą rolę Polski jako kraju tranzytowego z Chin do dalszej części Europy.
W wywiadzie dla jednej z polonijnych telewizji w Kanadzie Macierewicz stwierdził: „Koncepcja Jedwabnego Szlaku, ekspansji Chin, jest częścią (…) porozumienia Europy Zachodniej z Rosją i z Chinami i wyeliminowania z obszaru euroazjatyckiego wpływów Stanów Zjednoczonych oraz zlikwidowania jako niepodległego podmiotu Polski”. Zgodnie z taką logiką, tranzyt z Chin do Europy powinien przebiegać przez terytorium Stanów Zjednoczonych, które wówczas nie byłyby wyeliminowane z obszaru eurazjatyckiego na którym przecież się znajdują. Do ustalenia pozostaje jedynie to, czy USA leżą w Azji czy w Europie, a może, podobnie jak Rosja czy Turcja, na obydwu kontynentach. Z kolei jeśli terminale zagrażają niepodległości Polski, to należałoby wprowadzić zakaz ich budowy, a już istniejące czym prędzej zlikwidować. PiS i Tusk w tej sprawie niestety mogą podać sobie ręce.
Podobnie jak na początku Trump, również Tusk nie wziął pod uwagę realiów ekonomicznych. Nie zauważył, a może nie wiedział, że Chiny są drugim pod względem wielkości obrotów partnerem handlowym UE, a Unia jest największym partnerem Chin. Poglądy Tuska nie znajdują potwierdzenia nie tylko w realiach, lecz także w wypowiedziach unijnych ekspertów. Odnosząc się do słów Tuska, założyciel i prezes mającego siedzibę w Brukseli stowarzyszenia ChinyUE Luigi Gambardella stwierdził, iż enuncjacje te wskazują na niezrozumienie, czym jest Unia Europejska „reprezentująca 500 milionów konsumentów odnoszących korzyści ze współpracy z Chinami”. Zaznaczył ponadto, że EU i Chiny powinny wspólnie działać na rzecz rozwoju wzajemnie korzystnej (win-win) współpracy i ułatwień w zakresie inwestycji zagranicznych.
Komisarz UE ds. handlu Cecilia Malmström uważa zaś, że Unia powinna wspólnie z Chinami walczyć z protekcjonizmem w sytuacji, gdy „inni na świecie używają handlu jako zbrojnego narzędzia”. Według niej wolny handel jest „jak tonic, jak witalny ingredient dobrobytu i rozwoju”. Jeszcze bardziej konkretny był dyrektor generalny Stowarzyszenia Wolnego Handlu Christian Ewert, mówiąc, iż aktualnie negocjowana z Chinami dwustronna umowa dot. inwestycji stworzy unijnym inwestorom „większy dostęp do lukratywnego chińskiego rynku i będzie promować wzrost chińskich inwestycji w Europie”. Również György Matolcsy, prezes węgierskiego Banku Narodowego jest zdania, że współpraca z Chinami może przyczynić się do wzmocnienia unijnej gospodarki. Jak podkreślił, „UE potrzebuje budowy politycznych, intelektualnych, finansowych i humanitarnych mostów z Chinami”. Kto jak kto, ale bankowcy, nawet w kraju rządzonym przez Viktora Orbána, mają większe poczucie ekonomicznej rzeczywistości niż przewodniczący Rady Europejskiej. W tej materii nie zabrakło też głosów z Wielkiej Brytanii, która wprawdzie szykuje się do wyjścia z Unii, jednak nadal może mieć swoje zdanie odmienne od poglądów Donalda Tuska czy Antoniego Macierewicza. Charles Tannock, brytyjski (jeszcze) deputowany do Parlamentu Europejskiego, wychwala chińską inicjatywę Jedwabnego Szlaku, zaś minister spraw zagranicznych Boris Johnson uważa, podobnie jak uprzednio cytowany Ewert, że intensyfikacja stosunków handlowych z Chinami stwarza możliwości zwiększonego eksportu brytyjskich usług na rynek Chin oraz więcej chińskich inwestycji w Wielkiej Brytanii.
Wniosek: niech Polacy się cieszą, że Donald Trump nie jest prezydentem RP a Amerykanie, że ich prezydentem nie jest Donald Tusk.