Nie głosowałam w wyborach prezydenckich. Ani w pierwszej, ani w drugiej turze. Nie było na kogo.
Tym razem kłopot jest wręcz przeciwny. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów człowieka lewicy prześladuje bogactwo wyboru, a nie jego brak.
Głosowanie na Zjednoczoną Lewicę – wbrew dość emocjonalnym enuncjacjom lewicowej konkurencji – nie musi oznaczać „głosowania na Leszka Millera”. Po raz pierwszy w historii tej formacji, listy nie są zdominowane przez eseldowskich baronów, na wielu z nich nie ma ani jednego polityka z pierwszych stron gazet, nikogo, kto byłby „oczywistym liderem” – co sprawia, że nawet kompletnie nieznani kandydaci mają szansę przekonać do siebie wyborców i nic nie jest z góry przesądzone. Na listach Zjednoczonej Lewicy obok członków politycznego establishmentu są twardzi związkowcy, autentyczni działacze społeczni, ludzie o różnych korzeniach i życiorysach. Można mieć wiele zastrzeżeń do nowego typu kultu jednostki, jaki formacja ta generuje wokół Barbary Nowackiej – ale stwierdzenie, że jest to ta sama formacja w nowym makijażu, jest intelektualnie nieuczciwe.
Z drugiej strony – można wybrać Partię Razem, którą bezsprzecznie wyróżnia konsekwentny lewicowy przekaz i spora doza szczerego entuzjazmu. To wybór dużej części środowiska antyestablishmentowej lewicy, także z redakcji strajk.eu – dwie nasze koleżanki: Marcelina Zawisza i Justyna Samolińska, są kandydatkami Razem w tych wyborach. To świetne kandydatury.
Można wreszcie – jeśli ktoś mieszka w Warszawie i odczuwa zmęczenie cokolwiek absurdalną wojną dwóch lewicowych formacji, które łączy program, a dzielą różnice charakterologiczne nie do pokonania – zagłosować na Piotra Ikonowicza. Ikonowicz startuje pod sztandarem Ruchu Społecznego Rzeczypospolitej Polskiej (lista nr 11), który wystawił listy zaledwie w trzech okręgach, więc głos na niego ma wymiar wyłącznie symboliczny. Ale kiedy słucham liderów PO i PiS, którzy działając w zgodzie i w porozumieniu chcą zatłuc kijami wszelką alternatywę dla dwupartyjnej sceny politycznej, podzielonej między prawicę bogatych i prawicę biednych, przekonując, że każdy głos na kogokolwiek poza nimi dwiema jest „głosem zmarnowanym” – utwierdzam się w przekonaniu, że tak właśnie zrobię.
Ten dziwaczny moment światowej historii, gdy rozchełstany cyklista rodem z rewolty ’68 został szefem brytyjskiej Labour Party, a niezależny socjalista, proponujący Amerykanom szwedzki model gospodarczy, na serio walczy o nominację demokratyczną w przyszłorocznych wyborach prezydenckich – to czas, żeby głosować na tego, na kogo się chce. Nawet, jeśli z pozoru wygląda to absurdalnie.