(„Fakty i Mity” nr 9/2017)  Właśnie dzieją się wydarzenia, z których można wywieść realistyczne prognozy odnoszące się do tego, co w przyszłości może stać się z Unią Europejską. Niestety, rośnie prawdopodobieństwo utrwalenia pozycji Polski na marginesie UE.

6 marca w Wersalu odbędzie się spotkanie „Wielkiej Czwórki” poprzedzające zaplanowany na 25 marca szczyt UE z okazji sześćdziesięciolecia Traktatów Rzymskich, na mocy których powstały Wspólnoty Europejskie. „Czwórkę” stanowią: Francja, Niemcy, Włochy i Hiszpania. Kiedyś mówiło się o Wielkiej Szóstce, razem ze Zjednoczonym Królestwem i Polską. Nieobecność Brytanii w tym gronie – to oczywiście efekt Brexitu. Brak przedstawiciela Polski jest bolesnym świadectwem tego, że z naszym obecnym rządem nikt w Europie poważnie się nie liczy. To już drugi taki policzek, po europejskim pożegnaniu Baracka Obamy (wtedy zaproszona była jeszcze premier T. May).

Nie chodzi o kurtuazję i zaszczyty. Pod Paryżem przywódcy największych państw UE – z wyjątkiem Polski – będą omawiać scenariusze przyszłego rozwoju Unii. Ich porozumienie może niemal od razu uruchomić jakieś procesy polityczne. Rzymski szczyt niecałe trzy tygodnie później nie będzie tylko wydarzeniem ceremonialnym. Mogą na nim zapaść ważne decyzje. Najprawdopodobniej rozpocznie się wewnętrzna integracja ekonomiczna, finansowa, ale także polityczna, strefy euro. To dość wyraźnie zapowiedziała, także w Warszawie, Angela Merkel. Francuzi i Włosi od dawna optowali za takim biegiem wypadków, a Hiszpania z pewnością ochoczo się dołączy.

Jasny sygnał dał też na swoim ostatnim posiedzeniu Parlament Europejski. Przyjęto trzy istotne rezolucje.

Dwie w pewnym sensie alternatywne: przygotowaną przez znanego niemieckiego chadeka Elmara Broka i włoską socjalistkę Mercedes Bresso w sprawie poprawy funkcjonowania Unii dzięki lepszemu wykorzystaniu Traktatu z Lizbony oraz promowaną przez lidera liberałów Guy Verhofstadta, domagającą się zmian obecnej struktury instytucjonalnej UE. Ten ostatni uchodzi za głównego dziś zwolennika idei federalizmu europejskiego; jest zresztą autorem książki pod tytułem „Stany Zjednoczone Europy”.

Nic więc dziwnego, że przygotowana przez niego koncepcja (ale przecież poparta przez Parlament in gremio!) wychodzi z założenia, że do poprawy zarządzania Unią niezbędne jest dokonanie kompleksowego i dogłębnego przeglądu Traktatu z Lizbony. W odróżnieniu jednak od J. Kaczyńskiego i V. Orbana, Verhofstadt zaproponował ustanowienie nowych europejskich instrumentów, jednoznacznie przeciwstawiając się „renacjonalizacji” Unii w drodze większej „międzyrządowości”. W rezolucji mówi się o przekształceniu Komisji Europejskiej w „główny organ wykonawczy lub rząd” i znacznym zredukowaniu liczebności Komisji. To oznacza, że nie każde państwo miałoby w jej składzie swojego obywatela. Dalej, wspomina się o przekształceniu Rady Europejskiej składającej się z szefów państw lub rządów oraz Rady UE (ministrowie wszystkich państw) w Radę Państw – drugą, obok Parlamentu Europejskiego, izbę władzy prawodawczej. Powstałaby więc instytucja przypominająca parlamenty państw federalnych, jak w Niemczech, Szwajcarii czy Austrii. Przy okazji w Radzie zostałaby ograniczona zasada jednomyślności – na rzecz głosowania większością kwalifikowaną.

W dokumencie mówi się o konieczności położenia kresu „Europie à la carte”, w której różne państwa – jak z jadłospisu – wyjmują sobie tylko te procedury i obszary integracji, które im pasują. UE ma być Unią 27 państw, i kropka. Zostałyby np. wyznaczone zbieżne dla wszystkich cele w zakresie podatków, rynku pracy, inwestycji, wydajności, spójności społecznej oraz sprawności administracji i dobrego sprawowania rządów.

Ktoś mógłby powiedzieć: „Pomysły skrajnego federalisty, bez szans na realizację”. Przyjrzyjmy się więc drugiej przyjętej rezolucji, opracowanej przez socjaldemokratów i chrześcijańską demokrację. To dwie największe frakcje w Parlamencie, przedstawiciele tych grup politycznych rządzą niemal we wszystkich państwach UE.

Brok i Bresso, autorzy projektu, wyszli z innego założenia: nie ma w tej chwili szans na łatwe i szybkie przyjęcie nowego wielkiego traktatu europejskiego. Trzeba więc poruszać się w ramach wytyczonych przez Traktat z Lizbony. Pozwala on bowiem na znaczne usprawnienie i większe zdemokratyzowanie Unii.

Tu również krytykuje się nadużywanie zasady jednomyślności. Postulat odejścia od niej na rzecz głosowania dotyczy m.in. Wieloletnich Ram Finansowych, siedmioletniego planu wydatków UE – tego słynnego dokumentu, na mocy którego wypłacane są nam wielkie unijne pieniądze. Tu również proponuje się przekształcenie Rady UE w prawdziwą izbę ustawodawczą, dzięki czemu powstałby dwuizbowy system prawodawczy; Komisja zaś powinna pełnić rolę „władzy wykonawczej”.

Mówi się o całkowitej zmianie sposobu tworzenia budżetu UE i – uwaga! – budżetu strefy euro. Dzisiaj wpływy pochodzą głównie ze składek państw członkowskich. Parlament Europejski wylicza szereg pomysłów, które byłyby jego zdaniem skuteczniejsze, np. stricte europejski VAT, podatek od transakcji finansowych, podatek od emisji dwutlenku węgla, wkład finansowy obliczony w oparciu o wspólną skonsolidowaną podstawę opodatkowania osób prawnych, europejski podatek od majątku, przychód z systemu handlu uprawnieniami do emisji albo z zysków Europejskiego Banku Centralnego.

Polityków PiS-u ucieszy być może zapis w tej rezolucji, iż model zróżnicowanej integracji powinien pozostać otwarty dla wszystkich państw członkowskich. Zdaje się, że faktycznie odeszli już od niepodważalnej dotąd zasady polskiej polityki europejskiej, tj. braku zgody na Europę różnych prędkości.

Trzecia rezolucja Parlamentu dotyczy budżetu strefy euro. Znów, została przygotowana przez deputowanych lewicy i chadecji. Czyli: należy ją traktować z powagą. Ten dokument zakłada stworzenie własnego budżetu strefy euro, na początek będącego częścią budżetu Unii, ale poza i ponad pułapami zapisanymi w Wieloletnich Ramach Finansowych. Przeciwko temu kiedyś stanowczo protestowała Polska, widząc ryzyko gospodarczego i politycznego oddalania się państw operujących wspólna walutą.

Oczywiście rezolucje Parlamentu Europejskiego nie mają mocy sprawczej. Są jednak wyrazem myślenia, które zaczyna dominować w Europie. To, co jest w nich zapisane prędzej czy później nastąpi. Europa będzie się dalej integrować, nie czekając na tych, którzy nie mają na to ochoty.

Symboliczne jest to, że te wszystkie wydarzenia miały miejsce dokładnie w czasie, gdy polski MSZ wysyłał kolejne lekceważące pismo do Komisji Europejskiej w ramach procedury kontroli stanu praworządności w Polsce, a W. Waszczykowski – było nie było, minister spraw zagranicznych – wszczynał niepotrzebną, publiczną, daleką od kanonów dyplomacji, wymianę zdań z wiceprzewodniczącym Komisji F. Timmermansem podczas odbywającej się w Monachium konferencji na temat bezpieczeństwa. Albo nasi rządzący w ogóle nie wyczuwają tego, co kroi się w Europie, albo świadomie godzą się na status Polski jako członka UE drugiej kategorii.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Kto zapłaci za Ukrainę w Unii?

Dla Ukrainy przyszedł ciężki czas w jej zbrojnym konflikcie z Rosją. Nie chodzi o to (a ra…