11 listopada ulicami stolicy przeszedł kolejny marsz skrajnej prawicy. Kilka dni temu grupa neonazistów napadła na aktywistów inicjatywy Food not Bombs. Jedno i drugie, powiedzmy szczerze, niespecjalnie nas dziwi.
Nie musimy bowiem histeryzować, że rządy PiS to faszyzm (jeszcze nie), by zgadzać się, że ulice miast, łamy prasy, instytucje publiczne, ekrany i monitory kolonizują symbole, żargon i przedstawiciele skrajnej prawicy. Ich poglądy i obsesje cyrkulują już w mainstreamie. Upowszechniają się postawy bezinteresownego sadyzmu wycelowanego w kobiety, mniejszości seksualne, Ukraińców, muzułmanów i osoby o wyznawanie islamu posądzane. Na lewicy nie dziwi nas, że to się dzieje i rozumiemy, dlaczego. To zemsta i zarazem logiczna konsekwencja neoliberalnej transformacji po 1989, zaprowadzonego w Polsce modelu neoliberalizmu na sterydach. Dziwi nas co innego: dlaczego dopiero teraz, a nie 15-20 lat temu? Wydaje się to sprzeczne ze sztandarowymi lewicowymi teoriami rodzenia się i rozwijania faszyzmu. Tendencje faszyzujące powinny – teoretycznie – eksplodować w okresach głębokich kryzysów ekonomicznych i/lub w bezpośrednim następstwie nieudanej rewolucji.
Żadnej rewolucji – nawet jej zalążków – w ciągu minionej dekady w Polsce nie było. Nie było nawet nastrojów rewolucyjnych, bo „zaradni” brali sprawy w swoje ręce i wyjeżdżali na Zachód. W głębokim, nierozwiązanym kryzysie jest dzisiaj, od ponad dekady, cały globalny system kapitalistyczny – ale Polsce udało się, póki co, wywinąć jego najcięższym uderzeniom. Po części dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności: Polska nie została przyjęta do strefy euro i dzięki temu zachowała monetarną suwerenność od Niemiec, których obsesje ponoszą lwią część odpowiedzialności za głębokość kryzysu w Europie. Po części dlatego, że większość polskiej gospodarki została spektakularnie zniszczona dużo wcześniej, w procesach neoliberalnego „dostosowania” lat 90. XX wieku (ergo: w Polsce ostało się zbyt niewiele przemysłu, który mógłby jeszcze oberwać w konsekwencji krachu roku 2008).
Przy wszystkim, co można złego powiedzieć o polskim społeczeństwie tamtych dwóch dekad, wciąż nie było ono faszyzujące. Elementy, które można tak opisać, stanowiły folklor polityczny. Ci z nas, którzy należeliśmy do jakichś mniejszości (ja jestem homoseksualny), baliśmy się ich, wiedzieliśmy, że są gdzieś na horyzoncie, ale nawet homofobia była wtedy całkiem „soft”, w porównaniu z Polską współczesną. Polacy mieli berety zryte wolnorynkowym mambo-dżambo, ale nie wzywali jeszcze na co dzień do mordowania innowierców czy zmuszania zgwałconych dziewczynek do rodzenia dzieci. Nawet wstąpienie Ligi Polskich Rodzin do koalicji rządowej za pierwszego PiS-u mogło się wydawać chwilowe i zakończone ostatecznym strąceniem ich ze sceny.
Zamiast tego polskie społeczeństwo uległo dość szybkiej faszyzacji dopiero wtedy, gdy sytuacja ekonomiczna była już lepsza. Nic się fundamentalnie nie poprawiło w strukturze gospodarki, która pozostała półperyferyjna, quasi-kolonialna; rosło uśmieciowienie zatrudnienia, ale płace jednak poszły do góry, bezrobocie spadło (bo nadmiar siły roboczej opuścił kraj). Dla większości mieszkańców kraju życie nie było już takim koszmarem. A co, jeśli to tajemnicze opóźnienie to był wielki prezent od starego chłopca do bicia, homo sovieticusa?
Liberalna „mądrość” każe nam wierzyć, że kapitalizm we Wschodniej Europie wciąż jest taki dziki i pełen dziur, a nawet niewydolny, ponieważ ludzie go tworzący wciąż są w miażdżącej większości ukształtowani przez system państwowego socjalizmu, niezdolni do tego, śmego i owego. Ponieważ coraz więcej ludzi żyjących w Europie Wschodniej nie pamięta już upadłego przed 30 laty „realnego socjalizmu”, tej linii argumentacji w sukurs przychodzi jej wersja bardziej finezyjna, w której punkt ciężkości jest położony bardziej na struktury, wzory życia społecznego i zachowania, wpisane w nasze kultury w tamtym okresie.
Tony Wood w swojej książce „Russia Without Putin” podejmuje się też polemiki z takimi teoriami. Dowodzi, że spadek po „komunizmie” nie był balastem, odpowiedzialnym za pokraczność rosyjskiej transformacji, a rodzajem subwencji, udzielonej przez upadły ZSRR rosyjskiemu kapitalizmowi jeszcze na wiele lat z góry. To on powstrzymywał społeczeństwo przed całkowitym i błyskawicznym rozpadem. Mowa zarówno o trwałym, materialnym dorobku radzieckiego komunizmu (zasobów mieszkaniowych, infrastruktury), jak i o siatkach więzi społecznych odziedziczonych po „życiu radzieckim”. Pomagały one ofiarom neoliberalizmu znosić jego ciosy jeszcze przez wiele lat: udzielać sobie wzajemnie bezinteresownej pomocy; wymieniać się barterowo poprzez siatkę więzi rodzinnych, sąsiedzkich i zawodowych; „załatwiać” dostęp do rzadkich dóbr i usług. Wbrew neoliberalnym bajkopisarzom utrzymującym, że to spadek po komunizmie odpowiada za to, że lepszego kapitalizmu się w tej części świata zbudować nie udało, spadkowi po komunizmie wschodnioeuropejscy kapitaliści zawdzięczają, że społeczeństwa, na grzbietach których zrobili swoje fortuny, nie zapadły się w tym procesie całkowicie. Parafrazując „klasyka”, gdyby nie spadek po komunizmie, to po tak przeprowadzanych transformacjach ustrojowych we Wschodniej Europie nie byłoby już niczego.
Być może tak samo powinniśmy mówić o III RP i dziedzictwie PRL? Gdzie Polacy by dzisiaj mieszkali, gdyby PRL nie postawiła tylu blokowisk? III RP postawiła śmiechu wartą ilość mieszkań. Gdzie by się uczyli, gdyby nie pozostawione przez PRL szkoły? Jak wielu z nas przetrwałoby koszmar lat 90., gdyby nie instytucje, które nie od razu udało się neoliberałom rozmontować? Gdyby nie to, że na najbardziej elementarnym poziomie międzyludzkich relacji, wciąż jeszcze niewdrożeni do reżimu nieustającej konkurencji na wszystkich polach, Polacy kontynuowali swoje przyzwyczajenia z poprzedniego systemu i pomagali sobie nawzajem różne sprawy „załatwić” poza oficjalnym rynkiem?
W Polsce nawet lewica zbyt często nie docenia, jak bardzo oświeceniowym projektem była Polska Rzeczpospolita Ludowa. Projektem pełnym wad i domkniętym upadkiem, ale mimo wszystko projektem oświeceniowym, projektem, który nawet swoje grzechy popełniał w ramach oświeceniowego systemu wartości. PRL nie zdołała zbudować społeczeństwa bezklasowego, ale przynajmniej przez pierwsze ćwierć wieku swojego istnienia czyniła realne wysiłki, by zasypać nierówności i zniwelować wynikający z nich determinizm. Nie udało jej się zrealizować pełnego, realnego równouprawnienia kobiet, ale dokonała w tym obszarze bezprecedensowego na tych ziemiach skoku. Wreszcie to PRL uczyniła Polaków nowoczesnym społeczeństwem, wyrywając miliony z analfabetyzmu, włączając ich ogół w obieg nowoczesnej kultury wyznaczany przez dostęp do pisma, wiedzy naukowej, kultury masowej z jednej i wysokiej (w powszechnie dostępnych instytucjach kulturalnych) z drugiej strony.
PRL wytworzyła społeczeństwo, które zinternalizowało wiele z fundamentalnych wartości oświeceniowego projektu: pewne minimum międzyludzkiej solidarności, przekonanie, że wszyscy mamy takie same żołądki czy szacunek dla wiedzy naukowej. Współpraca z rozwijającymi się państwami Trzeciego Świata, udzielanie azylu uchodźcom politycznym, nawet przybywających tysiącami, jak z faszystowskiej Grecji – to były dla ówczesnego społeczeństwa zarazem oczywistości i powody do dumy. Polacy – nauczeni w końcu wszyscy czytać i pisać, i to nie na Biblii, a na literaturze humanistycznej – rozwinęli też pewną kulturę krytycznego myślenia. Konfrontowali Dziennik Telewizyjny z komunikatami Kościoła, Radiem Wolna Europa i lekturami „drugiego obiegu”. Rozumieli, że przekazy mają zróżnicowanych nadawców, którymi kierują różne, często sprzeczne lub konkurujące interesy polityczne – i te interesy dobrze jest próbować rozszyfrowywać, żeby wyrobić sobie własny stosunek do otrzymywanego przekazu.
Wydaje mi się, że to właśnie oświeceniowa transformacja polskiej kultury, włączająca w kulturalny krwiobieg nowoczesności całość polskiego społeczeństwa (po raz pierwszy w historii) jest jedną z najważniejszych subwencji, jakie PRL przekazała III RP. Ta transformacja była niewystarczająca, nie weszła w Polską kulturę na tyle głęboko, by wyrugować z niej choćby jej skłonność do refeudalizowania stosunków w różnych polach społecznych. Ale PRL miał na tę transformację czas zaledwie półtora pokolenia – to nie jest dużo. Do tego w latach 70., kiedy światowy kryzys gospodarczy uderzył także w gospodarki Bloku Wschodniego, elity PRL zaczęły się bardziej interesować zachowaniem własnej pozycji w ramach „tego, co jest” niż dalszą przebudową społeczeństwa. Niemniej jednak być może to spadek po PRL był tym najważniejszym czynnikiem, który tak długo powstrzymywał faszyzację polskiego społeczeństwa?
Przekonanie, że ludzie są równi, że kobiety i innowiercy to też ludzie, że postęp społeczny jest czymś dobrymy – to nie jest coś, czego prawie czterdziestomilionowe społeczeństwo oduczy się w kilka lat. Ten spadek to była nasza szansa, nadmiarowy czas podarowany nam przez PRL, żebyśmy się ocknęli z wiary, że Rynek nas wyzwoli, zanim będzie za późno i Rynek się na nas zemści, spuszczając demony nie-rozumu. Ale żaden spadek nie przetrwa, jeżeli nikt o niego nie dba. W Polsce był on z premedytacją i konsekwentnie niszczony przez całe trzydziestolecie. Sojusz neoliberałów i Kościoła; służąca temu sojuszowi ideologiczna uniformizacja przekazu w niemal wszystkich mediach; religia w szkołach, nawet w podręcznikach do polskiego; krzyż w Sejmie; barbarzyńska ustawa antyaborcyjna; historia zredukowana do zmagań narodów i ich wielkich wodzów; od kołyski tresura do rywalizacji i do uznania „naturalnych” różnic statusu między ludźmi.
Kilka lat temu najważniejsza subwencja pozostawiona po PRL uległa ostatecznemu wyczerpaniu. Szambo, które powstrzymywała, w końcu wybiło – wprost na spotkanie z podobnymi tendencjami w innych współczesnych społeczeństwach, których gospodarki załamały się w (lub tuż po) roku 2008.