Pisaliśmy niedawno na naszych łamach o politycznym happeningu kibiców niemieckiego klubu St. Pauli Hamburg na stadionie w Dreźnie. Ta wielotysięczna społeczność fanów o lewicowo-anarchistycznym charakterze to fenomen na skalę światową. W Polsce piłka nożna kojarzy się z agresywnym, skrajnie prawicowym i nacjonalistycznym kibolstwem, jednak i w naszym kraju możemy odnaleźć stadiony, których publiczność wymyka się z tego schematu. Nawet w wyższych klasach rozgrywkowych.
Świadomą próbą stworzenia alternatywnego klubu piłkarskiego, bazującą częściowo na wzorcu St. Pauli, jest działający w Warszawie dopiero od 2015 roku AKS Zły. Jego inicjatorami byli ludzie wywodzący się z podobnych środowisk jak hamburscy fani, którzy nie mogli znaleźć dla siebie miejsca na arenach innych warszawskich klubów. Choć „źli” piłkarze wciąż grają na bardzo niskim szczeblu rozgrywek, projekt można uznać za udany.
Po czterech latach działalności przyszły pierwsze sukcesy sportowe – do III ligi awansowały piłkarki, które w klubie mają równorzędny status z piłkarzami, zaś ich koledzy do klasy A.
Dla twórców klubu najważniejsze jest jednak, że wokół Złego uformowała się liczna społeczność, aktywna nie tylko na polu sportowym, ale i kulturalnym.
Mecze futbolistów AKS-u przyciągają na stadionik na Pradze-Północ zwykle około trzystuosobową rzeszę zadeklarowanych fanów-szalikowców, co jak na ten poziom rywalizacji jest wynikiem nadzwyczajnym. Na decydujący o awansie mecz B-klasowych piłkarzy z Wichrem II Kobyłka 2 czerwca 2019 r. przybyło aż 650 widzów, dwa tygodnie wcześniej kobiecy zespół w decydującym pojedynku dopingowało blisko 400 kibiców.
Fani Złego, wśród których nie brak kobiet i dzieci, prezentują odmienny od dominującego styl kibicowania – żywiołowy doping, bogaty repertuar przyśpiewek, ale bez przekleństw, agresji i przemocy. Do rywali odnoszą się z szacunkiem, wrogo nastawionych kiboli rywala traktują co najwyżej śmiechem. – To jest klub demokratyczny! – brzmi jedna ze stadionowych mantr „złych” szalikowców.
Klub ma rozwinięty marketing, oparty na społecznym zaangażowaniu działaczy i fanów. Bowiem AKS Zły jest strukturą demokratyczną, stowarzyszeniem skupiającym ogół kibiców. Wyboru klubowych gadżetów i jakości reklamowych klipów może „złym” pozazdrościć niejeden klub profesjonalny, benefitowe piwo AKS Zły można wypić w wielu warszawskich knajpkach. Do kibicowania klubowi przyznaje się sporo znanych osób, m.in. pisarka Sylwia Chutnik, Robert Brylewski, Czesław Mozil, szef Maratonu Warszawskiego Marek Tronina czy Jan Śpiewak z ruchu Miasto Jest Nasze.
AKS Zły to projekt świadomie zaplanowany, gruntownie przemyślany i unikatowy w swojej demokratycznej formule, ale w wymiarze sportowym – wciąż dół piłkarskiej hierarchii.
Znajdziemy jednak na futbolowej mapie Polski również profesjonalne kluby, gdzie sytuacja na trybunach przedstawia się nieco podobnie.
Przynajmniej jeśli chodzi o pokojowy styl kibicowania prezentowany przez ich zwolenników, zwany przez „prawdziwych” kibiców piknikowym.
Najwyżej spośród nich ulokowane są dwa kluby grające w zakończonym właśnie sezonie na poziomie I ligi, czyli na zapleczu ekstraklasy. To uznane historyczne marki – Warta Poznań i Garbarnia Kraków, która niestety ukończyła ostatni sezon rozgrywek na ostatnim miejscu, spadając do II ligi. Oba kluby mają w swoim dorobku tytuły mistrzów Polski, ale to zamierzchłe dzieje. Łączy je to, że na wiele dziesięcioleci podupadły pod względem sportowym, w wyniku czego nie dorobiły się własnych grup chuligańsko-kibolskich. Młodych ludzi o takich ciągotkach po prostu „przejęli” odnoszący sukcesy lokalni rywale: Poznaniu Lech, w Krakowie Wisła, Cracovia i Hutnik, który też przez wiele sezonów występował swego czasu w ekstraklasie.
Garbarnia na zaplecze ekstraklasy wróciła dopiero rok temu po 44 latach gry w niższych ligach. Przez wiele lat – od 1973 roku do 1990 – pozbawiona była nawet własnego stadionu. To zdecydowanie nie sprzyjało gromadzeniu się wokół klubu środowiska kibolskiego. Dopiero, gdy klub w ostatnich latach zaczął odradzać się organizacyjnie i sportowo, na jego stadion zaczęli napływać kibice, ale nie chuligani.
Atmosferę na meczu „Garby” w 2011 roku, po awansie drużyny do II ligi, barwnie opisał reporter lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej”: „Dwóch ponad 80-letnich kibiców wspomina dawne lata. Gdy „klub liczył się w Krakowie, a po meczach chodziło się na ciepłą wódkę”. Teraz to co innego. Na Wisłę i Cracovię nie chodzą, bo tam „oszołomstwo i bandytyzm”. (…) Na ludwinowskich trybunach 400 osób, kilku trampkarzy zaniża średnią wieku do 50 lat. Doping miejscowego zapiewajły z pokaźnym brzuszkiem niesie się przy rondzie Matecznego. Z chroboczących głośników dochodzi „Ludwinowskie tango”, a ludzie stojący na pobliskim przystanku oglądają się po sobie z uśmiechem. Andrzej Wełniak, dyrektor klubu: – To jeden z ostatnich stadionów w Polsce, gdzie kibice sami uciszają co większych krzykaczy. Przekleństwa to rzadkość, panują przedwojenne standardy”.
80-letni kibic: – Tu nie chodzi o piłkę, tylko o atmosferę starego Ludwinowa, dawnych kolegów robotników, którzy co tydzień spotykali się na meczu.
Podobny charakter ma mniej znany klub górnośląski – Rozwój Katowice, którego piłkarze przez ostatnie pięć sezonów występowali na poziomie I lub II ligi, rozgrywek w zasadzie zawodowych. Założony w 1925 roku klub sportowy od początku związany jest ze słynną kopalnią „Wujek”. I do dziś zachował autentycznie górniczy, robotniczy charakter.
– Bodaj dwunastu naszych zawodników to górnicy. Ale nie tacy malowani. To pracownicy kopalni, którzy dzień w dzień zjeżdżają o szóstej rano pod ziemię, a po szychcie gonią na trening. Z górniczą branżą są też związani nasi kibice. (…) Mam olbrzymi szacunek dla tych ludzi. Żyjemy w trudnych, niepewnych czasach. (…) Rozwój czy Błękitni Stargard Szczeciński pokazały, że ludzie pracy również mogą wygrywać na boisku z „zawodowcami” – wyjaśniał specyfikę klubu w 2015 roku, po historycznym, pierwszym awansie piłkarzy na zaplecze ekstraklasy, jego prezes Zbigniew Waśkiewicz.
Okres świetności częstochowskich „Skrzaków” to lata czterdzieste i pięćdziesiąte XX wieku, gdy grali w II lidze piłkarskiej. „Ze Skrą identyfikowały się rzesze sympatyków. Ta drużyna przyciągała tłumy, tworząc na stadionie „Pod kasztanami” wspaniałe widowiska sportowe dostarczające niezapomnianych przeżyć” – pisała w 2016 r., na 90-lecie klubu lokalna „Gazeta Wyborcza”.
Problemy zaczęły się na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy władze państwowe przekazały stadion Skry prywatnym inwestorom.
Pozbawiony własnej bazy klub znalazł się w stanie upadku. Dopiero na początku XXI wieku grupa entuzjastów przystąpiła do jego reaktywacji. W 2011 r. działacze Skry własnym wysiłkiem, przy wsparciu finansowym lokalnych przedsiębiorców, doprowadzili do budowy nowego stadionu przy ul. Loretańskiej, który został później skomunalizowany. W 2018 r. piłkarze, po sześćdziesięciu latach przerwy, awansowali na ogólnopolski poziom rozgrywek.
11 maja 2019 r. Skra gra na własnym boisku mecz z Pogonią Siedlce, decydujący o utrzymaniu beniaminka w II lidze. Na trybunach nieco ponad dwieście osób. Publiczność typowo „piknikowa”, rodzice z dziećmi, grupa trampkarzy w koszulkach klubowych, trochę starszych kibiców. Jest także „młyn”, inicjujący od czasu do czasu doping. Średnia wieku „ultrasów” raczej zbliżona do wieku średniego. Wszystko na luzie, bez przekleństw, ubliżania rywalom czy sędziom. Trzeba jednak przyznać, że atmosfera jest nieco niemrawa. Trochę tłumaczy to sytuacja na boisku, bowiem miejscowi dosyć szybko objęli bezpieczne prowadzenie na 2:0, co znacznie ostudziło emocje. – Kiedy trzeba, to sektor kibicowski, nasza „Piknikowa Ferajna”, jest zmotywowany i pojawia się fajny doping – zapewnia jednak szef marketingu Skry Bartosz Błach.
Skra Częstochowa z pewnością nie może liczyć na wsparcie wielotysięcznej rzeszy kibiców, jaką posiada lokalny rywal Raków, który właśnie po dwudziestu latach powrócił do ekstraklasy, ale też nie o to chodzi w tym projekcie.
– Przede wszystkim my zawsze staraliśmy się być klubem otwartym, ale skupiającym się na pracy z dziećmi. Filarem Skry jest akademia piłkarska – tłumaczy Bartosz Błach. – Mamy blisko 1500 dzieciaków, 22 drużyny zgłoszone do rozgrywek. Widać to na trybunach. Te dzieciaki przychodzą z rodzicami i stąd ta atmosfera rodzinności – dodaje.
Większość zawodników pierwszego zespołu Skry stanowią gracze z Częstochowy i okolic, zaczynają do niego dołączać pierwsi wychowankowie akademii, co sprzyja identyfikacji kibiców z drużyną. – Ten klub jest budowany z sercem. Źródła naszych sukcesów to pasja i zaangażowanie działaczy – podkreśla Bartosz Błach. Na razie na „Lorecie” nie myślą o kolejnych awansach piłkarzy. Jeśli już, to za kilka lat, gdy klub okrzepnie.
O awansie do II ligi myślą za to piłkarki Skry. Co ciekawe, do działalności tej drużyny władze klubu przykładają dużą wagę, podobnie jak w warszawskim Złym. – Drużynę kobiet mamy od początku tego sezonu. W projekt kobiecy zaangażowaliśmy się z dużym sercem i traktujemy ten zespół z szacunkiem – zapewnia Bartosz Błach.
Ten krótki przegląd pokazuje, że również w polskiej piłce możemy odnaleźć przykłady alternatywnych (na różne sposoby) wzorców, odbiegających od dominującego, niezbyt pociągającego, obrazu. I to zarówno, jeśli chodzi o strukturę klubów, jak i charakter środowiska kibicowskiego.
Być może pojawienie się w ostatnich latach na piłkarskiej mapie Polski takich klubów powinno stać się dla pogrążonej w kryzysie polskiej lewicy inspiracją do zaangażowania się w projekty sportowe?
Wzorem przedwojennej PPS, dla której robotniczy ruch sportowy był jednym z filarów społecznego zaplecza. Jeśli lewica ma odzyskać poparcie, musi wrócić do korzeni, do pracy u podstaw. Piłka nożna, jako najpopularniejszy sport, może być jednym ze sposobów dotarcia do młodych ludzi. W okresie II RP to działało. Robotnicze kluby sportowe były narzędziem propagowania lewicowych idei. Wspomniany Związek Robotniczych Stowarzyszeń Sportowych RP skupiał w kulminacyjnym momencie ponad 140 klubów i blisko 10 tysięcy członków. A funkcjonował w podobnie niesprzyjających lewicy realiach politycznych sanacyjnej dyktatury.