Jak spieszy donieść Twitter w studiu TVN24, w odcinku programu „Tak jest” Andrzeja Morozowskiego poświęconemu kulturze bycia online wzięła udział córka czołowej neoliberalnej publicystki, samozwańczej demokratki, zawsze gotowej gardłować za polityką gospodarczą w interesie uprzywilejowanych, Dominiki Wielowieyskiej. Magdalena Petrow-Ganew – bo tak nazywa się medialna infantka – została przedstawiona przez prowadzącego jako pospolita studentka prawa, modelowa przedstawicielka młodego pokolenia, przyklejonego do ekranów komputerów i telefonów komórkowych.
Młode „gwiazdy” dziennikarstwa
Dyskutantka nie posiada ani szczególnych kompetencji, ani w żadnym razie nie jest typową młodą przedstawicielką swojego pokolenia jako osoba wywodząca się z bardzo uprzywilejowanych kręgów rodzinnych. Wczesny start medialnej kariery to nic innego jak przejaw bezwstydnej reprodukcji elit, które nie dostrzegają swojej hipokryzji w tym, że punktują PiS za kulturę Misiewiczów, same przykładając do niej rękę. Elity zapewne nie odbierają tego w ten sposób – wszak Misiewicz to burak, cwaniak i beztalencie, podczas gdy ich pociechy to, wzorem swoich rodziców, postaci wyjątkowe, choć zarazem reprezentatywne dla milionów rówieśników. Stąd córka innych zatroskanych o stan polskiej demokracji dziennikarzy, Tomasza Lisa i Kingi Rusin, Pola Lis, już w wieku 20 lat miała przywilej rozpocząć współpracę z redakcją sportową Onetu – portalu, w którym zatrudniony wówczas był jej sławny ojciec. Od tej pory o Poli Lis głośniej już ze względu na jej celebryckie niż dziennikarskie „osiągnięcia”.
Ordynarne wypychanie swoich dzieci na stanowiska, o których często bardziej zdolni i pracowici adepci dziennikarstwa bez znanych nazwisk mogą jedynie pomarzyć, obnaża pozorność troski o demokrację i państwo prawa, którą z poczuciem moralnej wyższości wykazują Wielowieyska, Lisowie czy Rusin. To działanie jeszcze bardziej oburzające niż w przypadku Misiewicza. Skoro pupilek Antoniego Macierewicza rzeczywiście jest nieudacznikiem, to do sukcesu potrzebuje protekcji, ale jeśli dziennikarze bronią swoich dzieci, że są takie ambitne, że do wszystkiego dochodzą same, to dlaczego nie udowodnią tego, konkurując z rówieśnikami, bez pomocy ustawionego tatusia i mamusi?
Demokracja liberalna
Jedną z podstaw demokracji liberalnej ma być podobno zasada merytokracji, wedle której o sukcesie bądź porażce decyduje wyłącznie talent i zaangażowanie. Z oczywistych względów to maskarada: zasobni w pieniądze, sieci towarzyskie, prestiżowe dyplomy i regały z książkami uprzywilejowani z dużą łatwością pomagają swoim spadkobiercom wymienić jeden typ kapitału na inny, podczas gdy potomkowie robotników, rolników czy pracownic usług z wielkim wysiłkiem akumulują kapitały w formie oszczędności, wykształcenia czy specjalistycznych kwalifikacji. Fasadowość demokracji liberalnej działa jednak jako tako, podtrzymując wiarę większości społeczeństwa w system, jeśli uprzywilejowani wykazują się mieszanką zdrowego umiaru z czerpania ze swojego przywileju i zręczności w maskowaniu jego działania. Zagrania takie jak rzeczonych dziennikarzy jawnie tę zasadę łamią.
Absurdem byłoby domagać się od uprzywilejowanych, żeby ich dzieci zostawały budowlańcami czy pracownicami call center. Jednak sytuacja, w której elitom nie wystarcza już „normalny” model przekazania kapitałów, w której ciągną za sobą swoje dzieci, to już sytuacja patologiczna. Córki Wielowieyskiej, Lisów czy Rusin miały warunki, by zostać naukowczyniami, prawniczkami, polityczkami, przedsiębiorczyniami czy artystkami. To, że wchodząc w dorosłość lądują w czołowych studiach telewizyjnych i redakcjach, jest jak splunięcie w twarz tym, którzy dziennikarskiego rzemiosła uczyli się w domach, w których na półce stały co najwyżej atlas grzybów polskich, encyklopedia piłki nożnej i ilustrowana Biblia dla dzieci, w których nie jeździło się na drogie wakacje, nie miało prywatnych korepetytorów i nie podejmowało się przy obiedzie ludzi znanych z telewizji.
Nic nie poradzę na to, że gdy w swoim parciu na szkło te wszystkie dziedziczki rodu wychylają bezwstydnie łby, patrzę na ich gładkie, wyperfumowane szyje i – w szczerej trosce o demokrację – fantazjuję o gilotynie. Znalezienie ujścia dla takich fantazji, śnionych dziś, w erze populistycznego wzmożenia, na masową skalę, jest warunkiem odrodzenia lewicy, której rzeczywiście leży na sercu los demokracji.