Polska polityka, pogrążona w pandemicznym spazmach, zaserwowała nam ostatnio więcej niż wystarczającą liczbę absurdów. Ale fakt, że pierwsza rocznica ubiegłorocznego Ogólnopolskiego Strajku Kobiet zgromadziła w Warszawie zaledwie około 800-1200 osób to już inna liga, która wymaga od nas dłuższego namysłu.
Gdzieś pomiędzy kolejną debatą nad Polexitem, galopującą inflacją, która obecnie oscyluje gdzieś w okolicach 6,8 proc., przerażającymi doniesieniami z granicy polsko-białoruskiej i codziennym cyrkiem polskiego parlamentaryzmu, w którym za sprawą posła Konfederacji oglądaliśmy picie wódki na mównicy Sejmu, 19 października Ogólnopolski Strajk Kobiet zwołał manifestację na 22 października. To data rozpoczęcia walki polskich kobiet z Trybunałem Konstytucyjnym, który w tym dniu orzekł, że niekonstytucyjny jest przepis ustawy z 1993 r. zezwalający na aborcję, gdy u płodu przewiduje się „upośledzenie lub nieuleczalną chorobę”.
Trybunał Konstytucyjny uznał, w orzeczeniu 11-2, że przepis ten narusza konstytucyjną ochronę godności człowieka. W praktyce decyzja ta oznaczała, że większość z 1000 do 2000 aborcji legalnie wykonywanych w Polsce każdego roku stała się nielegalna. Orzeczenie nie dotyczyło dwóch pozostałych przypadków: aborcji w wyniku przestępstwa (gwałtu lub kazirodztwa) i sytuacji, w której zagrożone jest życie lub zdrowie kobiety. W 2019 roku, według danych polskiego Ministerstwa Zdrowia, 1074 z 1100 oficjalnych aborcji stanowiły przypadki wad płodu. Wśród nich znalazły się przypadki tak przerażających deformacji płodu jak zespół Pataua czy Edwardsa.
Oczywiście wyrok nie zapadł w politycznej i społecznej próżni. Orzeczenie TK było jedynie finałowym efektem zmasowanej ofensywy rozpoczętej przez koalicję ruchów antyaborcyjnych, wspieranych przez Kościół oraz wszelkiego rodzaju organizacje skrajnie prawicowe. Zebrała ona w 2016 roku 830 tys. podpisów pod ustawą Stop Aborcji, zmuszając polski parlament, a w efekcie skali, także całe społeczeństwo do dyskusji nad ustawą z 1993 roku, czyli tzw. „kompromisem aborcyjnym”. Nie był to żaden kompromis. Od 1956 r. w Polsce aborcja była legalna. Oficjalnie w przypadku trudnych warunków życiowych kobiety, ale kobiety musiały składać oświadczenia o swojej sytuacji życiowej, ale tylko do 1959 r. lekarze byli zobowiązani do ich weryfikacji. Później zabiegi przeprowadzano na życzenie kobiet, i co jest teraz niezwykłą ironią losu, nie tylko Polek.
Wybuch społecznej frustracji
22 października wieczorem na ulice Warszawy wyszli spontanicznie młodzi ludzie. W stronę policji na Żoliborzu posypały się kamienie. Wydarzenia te rozpoczęły serię codziennych demonstracji w całym kraju, na które wyszli wszyscy sfrustrowani rządami Prawa i Sprawiedliwości, jak i samym wyrokiem Trybunału. 29 października, jak poinformował Komendant Główny Policji Jarosław Szymczyk, w 410 protestach w całym kraju wzięło udział ok. 430 tys. osób. 30 października ponad 100 tys. z nich wzięło udział w największej mobilizacji, tzw. marszu na Warszawę.
Tysiące demonstrantów w całej Polsce zostało ukaranych grzywnami na podstawie przepisów związanych z pandemią COVID-19, setki aresztowanych, niektórzy zostali pobici przez faszystowskich bandziorów, których Jarosław Kaczyński wezwał w audycji telewizyjnej do „obrony chrześcijańskich filarów kultury europejskiej”. Zupełnie nowym zjawiskiem było znaczne upolitycznienie mniejszych miast i wsi w całej Polsce, a także bardzo wyraźnie antyklerykalny wydźwięk protestów. Były przypadki zakłócania mszy przez protestujące kobiety, które czuły, że Kościół wkracza w ich życie prywatne. Było to czymś nowym i szokującym, także dla elit polskiego Kościoła, które żyją we własnych, zupełnie odosobnionych bańkach.
Skończyło się to wieczorem 27 stycznia 2021 roku, kiedy to wyrok Trybunału Konstytucyjnego został formalnie opublikowany w Dzienniku Ustaw RP. Na ulicach Warszawy zebrało się kilka tysięcy osób.
Od tego momentu tylko kwestią czasu była tragedia taka, jaka spotkała Izabelę z Pszczyny. I nie tylko ją. Według Aborcyjnego Dream Team-u:
„Na podstawie wyliczeń #aborcja bez granic od kwietnia 2021 roku średnio 90 osób dziennie przerywa ciążę tabletkami w kraju. Kolejne 3 osoby dziennie wyjeżdżają za granicę na aborcję w drugim trymestrze do Anglii, Holandii. Duża grupa osób wyjeżdża do Niemiec, Czech, Słowacji i Austrii”.
Co poszło nie tak?
Dlaczego więc rocznica rozpoczęcia ubiegłorocznej mobilizacji Ogólnopolskiego Strajku Kobiet okazała się tragikomedią? Dlaczego organizatorki bały się wcześniej wezwać do demonstracji, bo myślały, że nikt tam nie przyjdzie?
Wydaje się, że OSK w ogóle nie było przygotowane na mobilizację społeczną, ani na przeciągający się konflikt z władzą. Jedyne co było to głośne hasła i buńczuczna retoryka. Nie było żadnej strategii, ani nawet taktyki.
Po pierwszych dwóch tygodniach wszyscy wyczuwali, że kierownictwo OSK nie ma żadnych planów na najbliższe dni i tygodnie walki. Jedynym wyjściem była, w oczach kierownictwa, radykalizacja protestu, a więc zablokowanie ulic Warszawy, a może i innych większych miast. Ta formuła była skazana na niepowodzenie, gdyż pokładała wszelkie nadzieje w tym, że rząd się wycofa i nie opublikuje orzeczenia TK.
Problemem dla liderek OSK wydawała się też ogromna popularyzacja strajku. Nikt nie przewidział tak wielkiej mobilizacji ludzi w całej Polsce. Ale z tym można było sobie poradzić w najbliższych tygodniach walki. Nie zrobiono jednak niemal nic: część ludzi nie wiedziała, co robić, jak się organizować na dłuższą metę, nic im nie zapewniono, żadnych szkoleń, żadnych ulotek, żadnych broszur. Jedyne informacje, które szybko się rozchodziły, to numer do Aborcji bez Granic, który malowany na murach i chodnikach w całej Polsce stał się symbolem walki, podobnie jak błyskawica, oraz terminy najbliższych demonstracji i wieców. Jednak bez odpowiedniej organizacji na dłuższą metę i to było skazane na porażkę.
Wystarczyło, by rząd postanowił przeczekać protesty i pozostał konsekwentny w tym postanowieniu.
Frustrujące było to, że partie polityczne tylko przyglądały się temu, co się stanie. Większość z nich poparła „kompromis aborcyjny”. Jedynie polska centrolewica spod znaku SLD i Wiosny oraz socjaldemokratyczna Partia Razem poparły prawo do wolnego wyboru. Wyglądało też na to, że wśród protestujących część chciała pełnej dostępności prawa do decydowania o swoim ciele, a część była tam tylko po to, by zaprotestować przeciwko PiS-owi i Trybunałowi Konstytucyjnemu. Ogólnopolski Strajk Kobiet nie zrobił nic, by to zmienić. Tam, gdzie jest czas na demonstrację, jest też czas na edukację i organizację. W tym przypadku tej drugiej części od początku nie było w planie.
Aby iść naprzód, potrzebujemy rozliczenia
1 listopada przywódczynie strajku, wśród nich Marta Lempart i Klementyna Suchanow, postanowiły powołać Radę Konsultacyjną, której celem miało być stworzenie jakiegoś programu ruchu. Członkami założycielami były wyłącznie osoby z Warszawy. Część z nich to ludzie z organizacji liberalnych, satelickich wobec Platformy Obywatelskiej, jak Komitet Obrony Demokracji. Znalazł się nawet były minister w rządzie Donalda Tuska. Reszta komitetu to byli głównie przyjaciele i znajomi kierownictwa, którzy nie mieli żadnego demokratycznego mandatu.
Można było pokusić się o tworzenie lokalnych i regionalnych oddziałów organizacji, stałych struktur, które pozwoliłyby przetrwać miesiące coraz to kolejnych demonstracji. Ochotniczek do ich tworzenia z pewnością by nie brakowało, a nadanie ruchowi pewnej konstrukcji dodałoby demonstrującym odwagi i dostarczałoby pomysłów na nowe rodzaje walki politycznej z rządem. Powstałby też swoisty instytucyjny wachlarz nad demonstrującymi doświadczającymi policyjnej przemocy, ale też zwykłego zmęczenia materiału. Bo i poczucie zagrożenia, i poczucie, że z samego demonstrowania nic nie wynika, zniechęcało kolejne kobiety (naturalna to kolej rzeczy). Tymczasem kierownictwo zdecydowało się na stworzenie efemerycznego ciała, które do tej pory nie jest znane szerszej publiczności. Co więcej skład rady wskazywał na wybranie drogi siermiężnego anty-pisu, która, jak pokazuje polska polityka, prowadzi najczęściej donikąd. Ta struktura, oparta na kolejnych wyniesionych przez warszawskie elity i media osobach, musiała upaść.
Problemem polskiej polityki, a zwłaszcza ruchów oddolnych, jest brak zaufania do polityków i działaczy, a nawet do dziennikarzy politycznych. Moment tak ogromnej mobilizacji kobiet i mężczyzn, zwłaszcza młodych, mógł być momentem rozliczenia dla polskiej kultury politycznej, a tego rozliczenia domagały się tysiące osób będących na protestach.
W Polsce nie ma instytucji, wokół której zbudowano poczucie polskiej wspólnoty, poza polskim Kościołem. Polskie instytucje państwowe czy związki zawodowe, za sprawą chaotycznej i fatalnej w wielu sferach neoliberalnej transformacji, nie są głęboko osadzone w polskiej wyobraźni.
Tę pustkę społeczną wypełnia dziś też prócz kościoła sieć organizacji dotowanych przez rząd struktur militarnych takich jak Wojska Obrony Terytorialnej, jak i klubów medialnych, które były tworzone od wielu lat, przed dojściem prawicy do władzy. Tak, to prawica podjęła próbę wytworzenia w Polsce czegoś na miarę masowego społeczeństwa obywatelskiego, która była oczywiście naznaczona jawnie prawicowo-nacjonalistycznym piętnem. Inicjatywa ta nie ma żadnej poważnej konkurencji, a mieć powinna.
W ciągu miesięcy po opublikowaniu orzeczenia w dzienniku kierownictwo Ogólnopolskiego Strajku Kobiet postanowiło wziąć na swój sposób udział w realnej polityce, publicznie szantażując raz polityków partii centrolewicowych i lewicowych z powodu ich poparcia dla projektu funduszy post-pandemicznych przedstawionego przez rząd Prawa i Sprawiedliwości i jego satelitów.
To wydarzenie, wraz z rozwiązaniem części tzw. komitetu – w atmosferze lewicowo-liberalnej kultury call outu – stworzyło atmosferę farsy wokół organizacji. Nie pomogły też ciągłe doniesienia o próbach tworzenia partii w ramach OSK, nie dementowane przez same liderki ruchu. Co więcej w kwietniu tego roku doszło do cancelowania feministek przez ich sojuszników, którzy na kanałach komunikacyjnych OSK w mediach społecznościowych mieli czelność krytykować dotychczasowe działania organizacji. W końcu nikt nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi w całym ruchu.
Te problemy i błędy w połączeniu z prorządowymi narracjami państwowych mediów, a także odczuwalne zmęczenie ludzi, doprowadziły do normalizacji obecnego stanu rzeczy. Wygląda na to, że następnym razem ludzie wyjdą nie ze strajkiem kobiet, ale OSK pójdzie z nimi.
Dowodem tego są ostatnie demonstracje po śmierci Izabeli w szpitalu w Pszczynie. Były to raczej marsze żałobne, manifestacje pamięci, a nie kolejna potyczka, czy bitwa w walce o prawa kobiet w Polsce. Bez organizacji, sama mobilizacja na ulicach będzie tylko manifestacją, a nie częścią większej walki.
Droga wyjścia
Warto wspomnieć tutaj o historii walk o prawa kobiet w innych krajach. W Irlandii to referenda, przy wielkim akompaniamencie mobilizacji społecznych, prowadzonych przez organizacje polityczne, tak partie, jak i organizacje aktywistyczne, przyznawały pełnię prawa wszystkim obywatelom i obywatelkom. Wszystko zaczęło się jeszcze w latach 90., kończąc na referendum z 2018 roku, znoszącym anty-aborcyjną poprawkę do konstytucji. Referenda takie przeprowadzały w XX wieku takie kraje jak Szwajcaria, Liechtenstein, San Marino, Włochy i wiele innych.
Możliwe, że skierowanie się teraz w kierunku drogi referendalnej jest pomysłem, który mógłby ożywić ruch, na nowo go skonsolidować, i wyprowadzić go znów na tor otwartego i żywiołowego konfliktu z rządem Zjednoczonej Prawicy, oraz jego sojusznikami z szeregów Konfederacji.
To właśnie w ramach tej ścieżki aktywistki feministyczne wraz ze wspierającymi je celebrytami, politykami, sojusznikami, mogliby wyjść do społeczeństwa, a tego właśnie, te środowiska potrzebują dziś najbardziej. Takie postawienie sprawy pozwoliłoby odświeżyć politykę w Polsce, a więc zrobiłoby coś, czego nie udało się zrobić Strajkowi Kobiet rok temu. Pozwoliłoby dać milionom Polek i Polaków nadzieję, że razem można coś wywalczyć. A odświeżenia w walce o prawa człowieka polska polityka potrzebuje teraz najbardziej. Takie otwarcie stworzyłoby kolejną – tym razem może udaną po historiach KOD-u, OSK, czy nieudanych mobilizacji związkowych – okazję do wejścia na arenę polityczną kontrpropozycji utworzenia w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, propozycji nieskażonej nacjonalistyczną narracją.
A nowa formuła jest nam potrzebna jak rybom woda, i widzą to wszyscy którzy obserwują dynamikę ostatniego roku. Z takim postawieniem sprawy zgadza się nawet. jak donosi Onet, samo środowisko OSK i ludzi, którym na sercu leżą prawa polskich kobiet.
Bez tego czekają nas kolejne marsze żałobne, oraz setki, jak nie tysiące tragedii osobistych kobiet, ich rodzin i partnerów (czy partnerek). A z czasem wewnętrznie znormalizujemy tę sytuację, wychodząc z założenia, że tak być musi i każda musi radzić sobie sama. Na razie to, że ta sytuacja musi ulec zmianie wiedzą wszyscy, nawet Tomasz Terlikowski, który ostatnio mówił o tym wprost na łamach Kultury Liberalnej. Jednak nie istnieje na polskim rynku politycznym żadna strategia wywalczenia prawa do aborcji, prawa do decydowania o własnym ciele. Nie ma jej ani parlamentarna centrolewica, która jedyne co robi, to atakuje pomysł referendum i robi sobie zdjęcia w momentach kryzysowych, ani środowiska Platformy Obywatelskiej, którym raczej w rzeczywistości do pomysłu legalizacji aborcji daleko. Jedynie co jakiś czas niektórzy politycy usytuowani bliżej centrum wspominają, tak jak ostatnio Szymon Hołownia, o pomyśle referendum.
Nie pozwólmy, by buntownicze, odważne zaangażowanie tysięcy ludzi w całej Polsce, które rozprzestrzeniło się podczas tych tygodni insurekcji, w miejscowościach, w których nikomu nie śniły się jakiekolwiek demonstracje, poszło na marne. Może być ono jeszcze momentem stworzenia prawdziwie demokratycznego ruchu, szerszego i bardziej przejrzystego niż cokolwiek na skorumpowanym, w oczach polskich obywateli, rynku politycznym. Jak głosi tytuł książki Klementyny Suchanow, walka o prawa kobiet to wojna, więc jeśli rzeczywiście tak jest, to stwórzmy w końcu własne dywizje.