Odświętowaliśmy. Płonęły race, strzelały fajerwerki, szumiały biało-czerwone flagi. Przeszli agresywni nacjonaliści i ci „rodzice z dziećmi”, którym nie przeszkadza spędzanie wolnego czasu na ich pochodzie. Szczerze świętowali reprezentanci Konfederacji, wykrzykując: Jesteśmy w Sejmie! Spełnili swój cel, aż tak bardzo się więc nie przejmują, że tegoroczna frekwencja na marszu „prawdziwych Polaków” nieco zawiodła. Powody do ostrożnej radości mają też antyfaszyści, którzy od lat usiłują zachęcać do tego, by 11 listopada afirmować raczej wolność, równość, otwartość i pomoc wzajemną. Ściągnąć 10-12 tys. ludzi na swój kolorowy marsz (optymiści liczą nawet 15 tys.), organizowany minimalnymi środkami – to jednak coś znaczy. Chciałoby się powtórzenia tej frekwencji 1 maja, na święcie już typowo lewicowym, robotniczym. Da się?
Najmniej ciekawe były obchody oficjalne, te z prezydentem. Nie ma większego sensu cytować i rozkładać na czynniki pierwsze jego przemówienia. Prawdziwy obraz polskiej niepodległości Andrzej Duda nakreślił nie dzisiaj, gdy wzorem Dmowskiego mówił o obowiązkach polskich, ale pięć dni temu, na konferencji prasowej z amerykańską ambasadorką. Przedstawicielka mocarstwa przemawiała na równi z głową wolnej Polski z kolan powstającej, przedstawiając zniesienie wiz do USA jako największy zaszczyt i szczęście, jakie mogło tę Polskę spotkać. Porównywalne wspaniałe może być tylko wydanie milionów na fort Trump i inne formy zacieśniania współpracy wojskowej z USA – pamiętacie, jak Duda podpisywał na rogu stołu stosowne porozumienia? Dumna i niepodległa jest również rezygnacja z potencjalnych wpływów, też liczonych w milionach, z podatków dla wielkich cyfrowych koncernów, wiadomego pochodzenia. Marne to pocieszenie, że inni, też niepodlegli, też rezygnują.
Gdy w Polsce odliczano godziny do świętowania, na drugiej półkuli ziemskiej upadał polityk, który z prawdziwej, a nie symbolicznej niezawisłości rezygnować nie chciał. Prezydent Boliwii Evo Morales, Indianin, potomek rdzennej, brutalnie kolonizowanej ludności, pracował przez poprzednie kilkanaście lat nad tym, by bogactwa naturalne jego kraju przynosiły pożytek ludowi, a nie zagranicznym koncernom, miliony ludzi wyprowadził z biedy, ba, z nędzy absolutnej. Imperium i jego pomocnicy na miejscu nie mogli na to w nieskończoność pozwalać, podobnie jak niegdyś Salvadorowi Allende nie pozwolono budować demokratycznego socjalizmu, a Mohammedowi Mosaddeghowi – bezkarnie znacjonalizować irańskiej ropy naftowej. Niepodległe państwa miałyby same decydować o tym, co się dzieje na ich terytorium, nie pozwalać pasożytować na swoich zasobach i jeszcze walczyć z nierównościami w społeczeństwie? Wolne żarty.
Tak, suwerenność to wielka i niekwestionowana wartość, dopóki ogranicza się do machania narodową flagą, wygłaszania pompatycznych przemówień w narodowym języku; dopuszczalne jest również kultywowanie poczucia wyjątkowości i uprzedzeń wobec innych społeczności. Ale każdy, który zacznie ją traktować naprawdę serio, szybko przekonuje się, gdzie imperializm stawia jej granice. Warto byłoby, żeby w któreś święto niepodległości – albo i bez okazji – pochyliła się nad tym i polska klasa polityczna. Ale pewnie oczekuję zbyt wiele.