Ambasadorka USA wciąż nie zauważa, jak kompromituje siebie osobiście, urząd, który piastuje oraz kraj, który ma reprezentować.
Najpierw opinia publiczna szydziła z Mosbacher, kiedy wyrządziła niedźwiedzią przysługę amerykańskiej stacji TVN, nachalnie chwaląc jej obiektywizm. Powodem, który skłonił ja do wyjścia z poważnej roli ambasadora wielkiego kraju, były ataki propisowskiej TVP na wspomnianą TVN. „Gazeta Wyborcza” nazwała to „krucjatą”.
Mosbacher broniąc TVN napisała, że TVN jest „częścią rodziny Discovery”, kierująca się takimi wartościami jak „przejrzystość, wolność słowa oraz niezależne i odpowiedzialne dziennikarstwo”. Zarzuciła tez fałszerstwa wszystkim, którzy twierdzą inaczej. Miarą wiarygodności amerykańskiej firmy, do której należy TVN, ma być fakt, że jest ona notowana na giełdzie papierów wartościowych w Nowym Jorku.
TVP odpowiedziało, że nie poddadzą się naciskom. „Dziennikarze Telewizji Polskiej są niezależni i nie poddają się naciskom politycznym. Niezależnie od tego kto wywiera tę presję” – napisał Jarosław Olechowski, szef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej.
Wydawało się, że po fali krytyki, że ambasadorka zajmuje się ingerowaniem nie tylko w polskie sprawy wewnętrzne, ale też niebezpiecznie zbliża się do wyznaczania własnych standardów wolności słowa w państwie trzecim, Mosbacher lub jej doradcy pojęli, że takie zachowania jej nie przystojną. Jednak nie.
Wczoraj wdzięczna TVN zaprosiła ambasadorkę USA do studia, by rozwinęła swoje umiejętności wspierania TVN. Nie zawiedli się. Mosbacher mówiła, że będzie bronić ich wolności, by mogli mówić, co tylko chcą. Dodała kilka wielkich pojęć o wolności słowa, która jest „kamieniem węgielnym” USA. I kreowała się na obrończynię wszelkich wolności i praw.
Doprawdy, dziwi upór, z jakim ambasadorka USA brnie w szambo, stworzone przez media głównego nurtu zarówno ze strony władzy, jak i opozycji.