Jeśli debatę między kandydatami na stanowisko prezydenta postrzegać w kategoriach meczu bokserskiego – to na punkty wygrał go Bronisław Komorowski. Co samo w sobie jest dość zaskakujące, zważywszy, że znamy go z nieszczególnej lotności, a jego przeciwnik dotychczas świetnie sobie radził w takich potyczkach, co widać było chociażby w quasidebacie w TVN 24, gdzie swoją uprzejmą merytorycznością Duda w zasadzie rozjechał przesłuchujących go dziennikarzy. Tym razem przyjął inną, wyraźnie nietrafioną strategię – podgryzania przeciwnika – co Komorowskiemu pozwoliło zademonstrować zdystansowaną twarz dojrzałego męża stanu. Co, przyznacie, samo w sobie jest dość ironiczne. Znalazłszy się w tarapatach Duda zapomniał o swoim wizerunku pisowca europejskiego i nowoczesnego, i sięgnął po niezawodny argument politycznych dewotów: Jana Pawła II, którym zaczął okładać przeciwnika jak maczugą, stwarzając Komorowskiemu okazję do zręcznej riposty („Niech pan w to nie wrabia ojca świętego”). Obydwaj obficie korzystali z arsenału kampanii negatywnej. Debata aż skrzyła się od wzajemnych złośliwości i ataków personalnych – ale była to absurdalna walka w dwóch osobnych klatkach, bo sztaby nie zdecydowały się na rozwiązanie tak proste jak rozmowa między kandydatami i nawet na etapie wzajemnych pytań czas był poszatkowany gongami, a wszelka wymiana zdań starannie zwalczana.

Ważniejsze jest jednak co innego. Otóż żaden z kandydatów nie powiedział nic, co miałoby znaczenie. Zdaniem obu polityków, walczących o stanowisko głowy państwa, najważniejsze dziś dla społeczeństwa kwestie – to kto jest lepszym przyjacielem Ukrainy, kto wydaje więcej na zbrojenia i komu bardziej zależy na obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce. A także, kto szczerze popiera fatalne okręgi jednomandatowe. Prawda, nauczeni doświadczeniem pierwszej tury, gdzie pomniejsi prezydenccy aspiranci wylali ocean łez nad ciężkim losem biznesmenów i przyniosło im to wyniki procentowe na poziomie zawartości alkoholu w kefirze, Duda z Komorowski mnie mówili nic o „przedsiębiorcach” – ale o pracownikach też nie.

Jeśli kandydatów na prezydenta nie interesuje los ludzi pracy – nie ma powodu, żeby ludzi pracy interesował los kandydatów. I bez tego mają dość na głowie. Krępujące widowisko, jakim była niedzielna debata prezydencka, to kolejny argument, żeby za tydzień zostać w domu. Trudno sobie wyobrazić jakikolwiek powód, dla którego człowiek lewicy miałby poprzeć któregokolwiek z dwóch facetów występujących w tym przedstawieniu.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Ruski stanął okoniem

Gdy się polski inteligencik zeźli, to musi sobie porugać kacapa. Ale czasem nawet to mu ni…