Site icon Portal informacyjny STRAJK

Gniewny pan od zwierząt

fot. dzięki uprzejmości Międzynarodowy Ruch Na Rzecz Zwierząt "Viva!"

Strajk.eu rozmawia z doktorem Przemysławem Łuczakiem, lekarzem weterynarii, właścicielem specjalistycznej kliniki Egzoovet w Gdyni, ekspertem od gadów, gryzoni, zajęczaków i bezkręgowców.

Do doktora Łuczaka trafiłam przez Facebooka. Jego posty idą w tysiące udostępnień. To zła wiadomość dla nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy winą za swoje błędy usiłują obarczyć weterynarza. EgzooVet pokazuje w internecie drastyczne przypadki zaniedbań i znęcania się. Piętnuje lekceważące podejście, brak empatii, niechęć do współpracy z lekarzem, przekonanie o własnej nieomylności.

Pana wpisy na Facebooku robią miazgę z nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy odwiedzają Pana gabinet. Pogadajmy o rzeczach, które najbardziej wkurwiają Pana u klientów. Na początek „łoboże jak drogo”.

­U nas usługi weterynaryjne w porównaniu z resztą świata są wyjątkowo tanie i wyjątkowo niedoceniane. Ale ludzie mają przekonanie, że weterynarz ma powołanie jak ksiądz. I ma leczyć, bo inaczej jest ostatnia menda i nieludzkie bydlę. Często mają pretensję, kiedy słyszą, że trzeba wyłożyć kasę na leczenie – zwłaszcza małych zwierząt. Kiedyś przyszedł taki ojciec z synkiem. Synek płacze, że króliczek chory. Oglądam tego króliczka, mówię jak jest: zwierzak jest schorowany, w złym stanie. Dziś podamy mu kroplówkę i leki za stówę, jutro pewnie to samo. Nie ma gwarancji, że z tego wyjdzie. To ten ojciec mi się każe puknąć w czoło, bo taki królik kosztuje 20 zł i jutro to on będzie miał nowego. Uśpić, nie zawracać dupy. Często takiego podejścia klientów nauczyli inni weterynarze, słabiej wyedukowani. Dziś się to zmienia, ale paręnaście lat temu w zasadzie normą było to, że jak lekarzowi brakowało pomysłu co robić, to nie wysilał się z diagnozowaniem, tylko usypiał zwierzę.

Ok, załóżmy, że niektórzy nie chcą leczyć świnki czy chomika. A psy i koty? Też się „nie opłaca”?

Oczywiście! Takich jest na pęczki. „Uśpij go pan, bo stary” – potrafi powiedzieć emerytka o swoim psie, z którym przeżyła kilkadziesiąt lat i nie uświadamia sobie nawet, jak to brzmi. A gdyby jej dzieci powiedziały jej kardiologowi, że nie opyla się wstawiać mamie tej zastawki, „bo stara”? I weterynarz jest w kropce. Dla takich ludzi coś, co jest prawidłowo prowadzonym procesem diagnostycznym, jawi się jak fanaberia, jakaś usługa de luxe. I niestety nie brakuje gabinetów, do których można uciec, bo zawsze pójdą na łatwiznę, zrobią to, co klient sobie życzy, a nie wszystko, co trzeba, żeby uratować zwierzaka. I wiadomo, że klient będzie wolał wrócić tam, gdzie weterynarz nie robił problemów.

A walczyć o klienta trzeba, bo jest nas nadprodukcja na rynku. Działa siedem ośrodków kształcących weterynarzy, robi się masówka, obniża się poziom. A gabinety są prawnie tak ograniczone, że konkurować mogą jedynie ceną i polegać na marketingu szeptanym. Nie możemy się reklamować – rozdawać ulotek, postawić banneru, neonu. I tak dziwne, że nikt się nie czepia profilu na Fejsie.

A są tacy właściciele, którzy uciekają i jednak wracają, bo się pogorszyło?

Jasne, to też standard – i potem tłumaczą: nie mogłam przyjść, bo miałam „horom curke”. Podają milion wymówek. Tylko że zwierzę cierpi przez cały ten czas, kiedy nie mogli się zdecydować i zwlekali z podjęciem leczenia.

A tacy, co w ogóle pojawiają się za późno?

Ci są wiecznie zaskoczeni. Że nie przeszło samo. Że jak pies trzeci dzień trzyma nogę w górze, to już jej nie postawi, bo go za bardzo boli. Jeszcze gorsza jest moja frustracja, kiedy widzę ślady znęcania. Jak pobity dzieciak trafi na pediatrię, to lekarz ma narzędzia, może coś z tym zrobić, kogoś zaalarmować.

Co wy możecie?

Wielkie g… Mogę sobie zadzwonić po OTOZ, po jakąś fundację, zgłosić straży miejskiej. Ale wielu lekarzy tego nie robi. Bo po pierwsze musiałby się tym zająć funkcjonariusz, którego to naprawdę zainteresuje, a nie taki, który spieszy się, bo jest piątek, a on w sobotę z kolegami jedzie na polowanie.

Próbował Pan?

Tak – i lepiej to zgłaszać przez fundacje, bo one mogą pojechać z policją czy strażą, pocisnąć, zobaczyć, w jakich warunkach żyje na co dzień to zwierzę. Policja takie rzeczy lekceważy. A ja nie mogę pozwolić sobie na to, żeby zamykać gabinet w ciągu dnia i jeździć na interwencje za każdym razem, kiedy coś mi się wyda podejrzane.

Pacjenci potrafią się odgrażać?

Nie zdarzyło mi się. Ale ja jestem postawny chłop. Znajomi mieli takie sytuacje. Ktoś tam nawet z łapami poleciał. W większości dużych lecznic trzyma się napadówki, nie bez powodu. No bo czyja jest wina, jak pies czy kot zdechnie? Wiadomo, że nasza. Logika jest taka: siedział z tym strupem trzy tygodnie, to jeszcze by posiedział. A jak poszedł do lekarza, to po drugim zastrzyku wziął i umarł. I kasa poszła w błoto.

Zaniedbywacze nie wykazują cienia skruchy, jak zwierzę zdechnie. Cienia. Nieważne jak paskudny byłby to nowotwór, jak bardzo zwierzę by cierpiało, bo np. coś wymagało interwencji dwa lata wcześniej.

W jednym z wpisów skarży się Pan też na syndrom „panie doktorze, on od zawsze to miał”.

Tak. „Od zawsze to miał”, ale „samo przechodziło”, albo „dawaliśmy Opokan i po nim było lepiej”. Leczenie zwierząt „ludzkimi” lekami to kolejna plaga z internetu, z którą się tłukę. Śmieją się ze mnie, że chce mi się po tych wszystkich grupach wypisywać. Każdy Polak zna się na medycynie, piłce nożnej i katastrofach lotniczych – więc uwielbia grupy doradcze. Nawet dziś widziałem, że ktoś wrzucił zdjęcie psa z dysplazją, żeby się o nim wypowiedzieli grupowicze Krzysiu i Jadzia. Z tego trzeba mieć specjalizację, do cholery!

Zdarzają się fanatycy diety BARF (opartej na surowym mięsie – WK), którzy wykłócają się z weterynarzem?

Oni się nie wykłócają. Oni działają z ukrycia. Przyjdą do lecznicy. Wysłuchają. Pokiwają głowami. Wrócą. I – pizd! – jedynka na Fejsie. Pizd! – opinia na Googlu. Bo przecież „kot nie je chrupek zbożowych, a ten palant kazał chrupki”. Samo założenie diety jest słuszne, ja je popieram. Ale najważniejsze jest zbilansowanie. O diecie roślinnej też słyszy się, że jest niebezpieczna. A równie dobrze można mieć niedobory, jedząc mięso. Po prostu trzeba regularnie się badać. Kiedyś na jakiejś grupie internauci pokłócili się o wegańską karmę wysłaną do schroniska, że schronisko powinno ją wyrzucić, bo to jest znęcanie nad zwierzętami. Napisałem im w ramach ciekawostki, że to nic złego, że jakiś tam pies w Kanadzie nawet dożył 30 lat na karmie wegańskiej i znalazł się w Księdze Guinessa. O kurwa! Jak się zjechała husaria! Serio, każda skrajność jest zła. W „barfnym” fanatyzmie przodują zwłaszcza pracownicy i wolontariusze fundacji.

To fundacje też się Panu naraziły?

I to nie raz. Obserwuję u wielu wolontariuszy – nie twierdzę oczywiście, że u wszystkich – źle pojmowane poczucie misji. Posiadanie empatii jest dobrą cechą, ale przekraczanie kolejnych kręgów wtajemniczenia niektórym wybitnie szkodzi. I często 18-letnie działaczki bez wykształcenia medycznego lub chociażby zootechnicznego uważają się za mądrzejsze i bardziej kompetentne od lekarza weterynarii.

Powszechny stereotyp na temat „typowej pani z fundacji” jest taki, że trzyma zwierzaki pod spódnicą, pilnuje ich i odrzuca podania o adopcję z byle powodu.

Doświadczyłem tego na własnej skórze. Ja – lekarz weterynarii i moja partnerka – trener psów, oboje z doświadczeniem w świetnych lecznicach w Warszawie. Mamy w domu dwa starsze psy i dwa koty. I pomimo tego wszystkiego nie okazaliśmy się wystarczająco dobrym domem, żeby dali nam szczeniaka z rozbitej pseudohodowli. Nawet nie podano nam powodu odmowy. Znajoma lekarka, która specjalizuje się w leczeniu dużych psów, nie dostała do adopcji boksera. Bo miała wynajęte mieszkanie, a nie np. domek. To ja się pytam, kto dostaje te psy? Mówi się ludziom „Nie kupuj, adoptuj!”. A potem nikt nie chce dać zwierzęcia. No to ludzie kupują. Do tego to prowadzi. To ten sam problem, co z adopcją dzieci. To nie może być dobro luksusowe.

Fundacje powinny mieć swoich etatowych lekarzy, którzy mieliby nadzór i nad podopiecznymi i nad ich opiekunami. To wyszłoby wszystkim na dobre i może wtedy dałoby się uniknąć takich durnot, których się czasem słucha od wolontariuszy, że pies ma siedzieć w domu albo w kojcu aż przejdzie przez wszystkie szczepienia – i potem jak zobaczy świat w wieku 16 tygodni to go drzewa dziwią.

Przychodzi właściciel pseuducha do lekarza. I co wtedy? Odmówiłby mu Pan usługi czy zgodziłby się leczyć zwierzaka wiedząc, że nakręca tym nieetyczny biznes?

Ja mam ten komfort, że zajmuję się głównie egzotyką i mogę właścicielom pseuduchów pokazać drzwi. Ale to częsty dylemat lekarzy.

Zapewne bez ustawowego rozwiązania pseudohodowle będą istnieć, bo popyt na takie zwierzęta jest duży, mimo mnóstwa kampanii uświadamiających. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że komuś się lampka nie zapala, kiedy ktoś mówi „mam owczarka – dwie stówy, okazja!”. Jak ja bym do kogoś przyszedł i powiedział: „ty, stary, mam nowego Samsunga, 200 zł” to by mnie wyśmiali, że chiński badziew. Ale w kraju, w którym ludziom nie jest dobrze, zwierzętom też nie będzie dobrze, a pseudohodowle będą milcząco aprobowane. Policjanci mają to w dupie, jakiekolwiek działanie z ich strony zawsze jest wymuszone przez działaczy, przez fundacje, przez upierdliwców. Ruszą się dopiero, jak im ktoś paluszkiem pokaże, który przepis jest łamany. Na komendzie to wygląda tak: „Weź kurwa Janusz, już nam robią gnój drugi tydzień, trzeba będzie tam pojechać”.

Jak jest ze zbiórkami kasy? Spotkał się Pan z nieuczciwością, defraudacją?

Nie, zresztą to jest bardzo trudno udowodnić, a ja nie mam czasu ani ochoty w tej materii drążyć. Ale mam inne spostrzeżenia dotyczące zbiórek (tu wracamy do początku naszej rozmowy: że lekarz „ludzki” to jest praca, a weterynarz – powołanie). Mianowicie często wytwarza się wrażenie, że lekarz to krwiopijca, który wyssie z klienta ostatni grosz. Widzimy na Fejsie post: „Piesek ma łapkę do amputacji, weterynarz wycenił zabieg na 2,5 tysiąca, zbieramy!”. I fala komentarzy: „Jezu, co zdzierca, jeźdźcie do XY, on wam to zrobi za 700 zł, moja koleżanka miała bardzo podobny przypadek” – nieważne, że inna łapa, inny pies, inna waga. Jakoś w przypadku chorych dzieci nikt nie napisze, że nie potrzeba tu operacji w USA, tylko nastawi to kręgarz Mirek za 1/5 ceny. No ręce opadają.

Największe świry, które do Pana trafiły?

Przyjechał gostek z psem, któremu trzeba pobrać krew na badanie wątrobowe. I zdziwił się: „To pies ma wątrobę?!”; albo rolnik, który przyjechał z kozą, bo „sąsiad rzucił na nią klątwę – złe oko”; pani, która się dziwiła, że pies może być alergikiem jak człowiek. Facet, który chciał zoperować żółwia, ale było mu szkoda hajsu i zapytał „czy ja w ogóle kocham zwierzęta”.

Przerobiłem mnóstwo zwierząt z guzami do ziemi. Przerobiłem baby z pseudohodowli, które miały własne fiolki z Morbitalem (preparat służący do usypiana – przyp. WK) z niewiadomego źródła. Głupotą, skąpstwem, ignorancją, znieczulicą wobec cierpienia zwierzaków nie kierują żadne reguły. To nie zależy ani od wieku, ani wykształcenia, ani miejsca zamieszkania, ani nawet od statusu majątkowego.

Nie boi się Pan, że zachęcanie ludzi do hodowli egzotyków będzie skutkowało takimi historiami, jak w Pyszącej pod Śremem? Albo tym, że ktoś przypadkiem rozmnoży jakieś jadowite gady i wpadnie w panikę?

To zależy jak opiekunowie mieliby je pozyskiwać, jakim przygotowaniem musieliby się wykazać. Prywatne cyrki to margines. Ja bym się w pierwszym rzędzie przypier… do sklepów zoologicznych. To jest nie do pomyślenia, żeby klatka z kakadu stała obok koszatniczki, ta z kolei obok żółwia i patyczaka. To stanowi zagrożenie epidemiologiczne, a zwierzęta są stłoczone i wiecznie zestresowane. Nadzór weterynaryjny nad sklepami to  często fikcja. Wiadomo, są specjalistyczne sklepy prowadzone przez znawców tematu, ale to rzadkość. Sprzedaż zwierząt w sklepach zoologicznych powinna przestać istnieć. Ale to oczywiście idealistyczna wizja.

Tym optymistycznym akcentem…

Rozmawiała Weronika Książek

Exit mobile version