„Nacjonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami. Nie smagał dzieci w szkołach. Nie stawiał pomników katom. Zrodził się z bólu największej tragedii dziejowej. Przelewał krew na rodzimych i wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność” – pisał w 1912 r. Henryk Sienkiewicz. Wczoraj jego słowa przytoczył biskup włocławski Wiesław Mering, w kazaniu podczas mszy z okazji urodzin Radia Maryja. Nie rozdrabniał się. Nie mydlił oczu mówieniem o całych rodzinach, które świętują polską niepodległość, nie omijał chyłkiem kontrowersyjnego (ciągle) pojęcia „nacjonalizm”, zastępując je niegroźnym patriotyzmem. Wyraził, choć obcymi i wyrwanymi z kontekstu słowami to, co ma w sercu – on i podobni mu „słudzy Chrystusa” zapełniający kościoły tablicami na cześć narodowych partyzantów i odmieniający przez wszystkie przypadki zbitkę „Polacy-katolicy”. W doborowym towarzystwie ministrów polskiego rządu i rzymskokatolickich hierarchów po prostu pozachwycał się narodowymi radykałami. Szczerze – i do bólu kłamliwie.
Bo to, jak polski nacjonalizm nie tuczy się cudzymi łzami, zobaczyli latem 1938 r. polscy obywatele wyznania prawosławnego, mieszkańcy Południowego Podlasia i Chełmszczyzny, gdy żołnierze i strażacy, w oparciu o wytyczne wojewody lubelskiego opracowane w porozumieniu z wojskiem, burzyli jedną za drugą ich świątynie. Ponad sto. Gdy, nie bacząc ani na łzy, ani na rzadkie i rozpaczliwe próby oporu, niszczyli do fundamentów najświętsze miejsca wiejskich społeczności, szydząc z ich wiary, strącając na ziemię „ruskie” krzyże. Nieważne było, że wyznawcy prawosławia w swojej masie spokojnie w Polsce żyli i pracowali – mieli oduczyć się białoruskiego, ukraińskiego czy „tutejszego” języka, zapomnieć o wschodnich korzeniach, zamienić się w przykładnych Polaków-katolików. „W Polsce tylko Polacy są gospodarzami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają coś w Polsce do powiedzenia. Wszyscy inni są tylko tolerowani. Wytworzyć wśród mas polskich kompleks wyższości w stosunku do ludności niepolskiej” – pisano w wytycznych do akcji burzenia, nazwanej obłudnie „rewindykacyjno-polonizacyjną”. W 2008 r., w jej siedemdziesiątą rocznicę, polski Sejm miał szansę wyrazić chociażby żal z powodu tego, jak katolicka II RP potraktowała „braci chrześcijan”. Nie wyraził, projekt ustawy utknął w komisji kultury.
O tym, jak polski nacjonalizm nie posuwa się do przelewania cudzej krwi, przekonali się mieszkańcy powiatu bielskiego, kiedy w 1946 r. zjawił się w nim oddział Romualda Rajsa „Burego”. Kiedy owi bojownicy o narodową Polskę rozstrzeliwali wozaków wyznania prawosławnego, a puszczali wolno tych, którzy umieli modlić się po katolicku, potem zaś spalili, by dać zastraszający przykład, jeszcze Zaleszany, Szpaki, Zanie i Końcowiznę, nie oglądając się na ofiary nawet wśród starców i dzieci. „Większość z nas była cięta na Białorusinów. To nauczka – mówili chłopaki – żeby się nauczyli, że z Polakami nie ma żartów” – wspominał jeden z żołnierzy „Burego”; jego opowieść, tak jak podobne w tonie historie kolegów z oddziału, zapisał w 1991 r. ośrodek Karta.
To zaś, jak w Polsce nie stawia się pomników katom, mogliśmy zobaczyć już wszyscy. Wystarczyło na początku listopada odwiedzić wystawę specjalną w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, poświęconą „żołnierzom wyklętym”. Jednym z jej bohaterów był właśnie „Bury”, do spółki z Józefem Kurasiem „Ogniem”, którego nawet przychylni historycy z IPN nie są w stanie oczyścić z zarzutów zamordowania 13 Żydów w Krościenku w maju 1946 r., a także napadania na ludność słowacką. Jaka była w tym „walka na wszystkich polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność”? Takie pytanie zadają do teraz lepiej zorientowani i bardziej krytycznie myślący. Bo nie polski rząd i jego katoliccy protektorzy, którzy po prostu ekscytują się „heroiczną walką z komuną”.
W swoim przemówieniu biskup Mering dziękował gospodarzom za „przedstawianie prawdziwej historii” Polski. Nie napiszę, że lekcja prawdziwej historii, nie narodowokatolickich sloganów, przydałaby się i mówcy, i jego słuchaczom. Wiem, że by ją odrzucili z pogardą jako lewacką propagandę. Pytanie brzmi, czy my wszyscy, którzy nie podpisujemy się pod taką „prawdziwą historią”, będziemy w stanie sprzeciwiać się jej wpajaniu do głów i zatruwaniu umysłów. Zanim polscy nacjonaliści nie poprzestaną na pokrzykiwaniu „śmierć wrogom ojczyzny” i znowu nie pokażą, jak „nie karmią się krwią i łzami”.