Site icon Portal informacyjny STRAJK

Granica [reportaż]

Public Domain Pictures

Dojeżdżam do Hajnówki o zmroku. Mija mnie kolumna radiowozów. Jedna, druga, trzecia, czwarta suka, a po chwili wielka wojskowa ciężarówka z plandeką. Suki migają niebiesko, w ciszy.

Wjeżdżam na bieda-stację po zapas fajek i kawę w puszce. Pani za ladą nie spodziewa się o tej porze tłumu. Z koleżanką scrollują telefony, ledwo zauważyły, że płacę. Zagaduję, jak daleko stąd ten stan wyjątkowy i co one o tym wszystkim myślą.

– Kilkanaście kilometrów stąd się zaczyna, ale proszę pani, oni też tu są. Tu w Hajnówce, chociaż to daleko od granicy. Ja mieszkam przy lesie, ciągle widzę, że ktoś tam chodzi. To ci ludzie. Oni tu są wszędzie. Syn mi na TikToku pokazywał chłopaka z Afganistanu chyba, jak zrobił filmik z Hajnówki właśnie. Przedostał się, ktoś tu po niego przyjechał. Czy się boję? Trochę się boje, ale bardziej tej całej atmosfery, tego wszystkiego, niż uchodźców. Wojska pełno, helikoptery nisko latają, aż huczy. Dzieci w tym najbardziej szkoda, naszych dzieci, bo one nie wiedzą co to jest, boją się, trzeba im tłumaczyć. Pytają czy jest wojna. Już od dawna czuć, że coś się tu dzieje. A ci ludzie? No cóż, to też ludzie. Jak Polacy do Niemiec na roboty jeździli, to ich nikt nie zatrzymywał. Jechało się i już. Oni i tak nie chcą u nas być, to co, nie można im dać przejść? Ten cały stan wyjątkowy to jeden absurd. W Białowieży wszystko zamknięte, ludzie potracili pracę, muszą jeździć dalej i szukać, a i tak nie każdy znajdzie. Teraz po sezonie nic już nie zarobią.

Pokazuje mi telefon ze zdjęciami. – Pani patrzy, to u nas, w Hajnówce. Słońce zachodzi, nad polem wiszą dwa wojskowe helikoptery, jak w Czasie Apokalipsy.

Nie mam gdzie spać, jak zwykle pojechałam na pałę, pełna wiary we własne szczęście i dobrych ludzi. Od jednych drzwi się odbijam, drugie są stanowczo za drogie. Za trzecim razem bingo, tani nocleg z Bookingu. Jadę tam bliska płaczu, bo jest ciemno, jestem sama i zmęczona. Po drodze mijam kolejne patrole policji i ciężarówki wojskowe, cały konwój. W środku miasteczka, przy głównej ulicy sprawdzają dwa samochody – bagażniki otwarte, wybebeszone. Ewidentnie nie jest to zwykła kontrola, tylko fest trzepanie, które od dawna jest już na porządku dziennym na obrzeżach stanu wyjątkowego. W oknach mojego domku ciemno, na dzwonek nikt nie odpowiada. Tak bardzo nie chcę spać w samochodzie. Wtedy klucz brzęknął w zamku, jestem uratowana. Tani, paskudny, ale czysty pokoik, przemiła właścicielka. Panele, wersalki i sztuczne kwiaty, stan wyjątkowy za rogiem.

Rut Kurkiewicz/STRAJK

– Wie pani, ja się po prostu boję. Ja wiem co to za ludzie? Wczoraj miałam taką sytuację, męża nie było w domu, ja tu sama byłam. I przychodzi takich czterech, ciemnych, żaden po polsku nie mówi. Dwóch do mnie po niemiecku. Mówią, że chcą nocleg, że jeszcze dwóch dołączy, w nocy po kogoś pojadą, wrócą. O nie, nie ma mowy, mówię. Oni za telefon, już do kogoś dzwonią, i ta kobieta po polsku mówi do mnie, że mam ich wpuścić, bo mam hotel. To nie jest hotel! To jest prywatny dom. Powiem pani, że się bałam. Normalnie się bałam. Ale ten Łukaszenko to szatan, wariat, zachowuje się jak Hitler, nie? Co on wyprawia? Żeby jakiejś wojny z tego nie było. Przecież dopiero co białoruscy strażnicy strzelali w kierunku naszych. Gdyby nasi odpowiedzieli ogniem? Co by było? Ale powiem pani, że nasi też swoje mają za uszami, też prowokują. My jesteśmy z mężem prawosławni, po prawosławnych świętach już się tu zaczęło coś dziać. Wojska pełno, jakieś manewry. Polacy też prowokują, może pani być pewna. Bardzo nam to dokucza, absurd goni absurd. Mąż jest budowlańcem, prywatnie, dojeżdża do roboty. Teraz miał pracę w Teremiskach i go nie puścili. Kilka razy wracał do domu. Bo za blisko strefy. Tu pani ma klucze, ja się teraz zawsze zamykam.

Rano dostaję wiadomość: „Jest akcja, możemy cię zabrać”.

Jadę na miejsce zbiórki, spotykam M i K. Każą mi zostawić w samochodzie czapkę, która świeci na czerwono z daleka. Każdy z nich ma wielki plecak, ważący chyba 20kg. Dostali cynk o grupie pięciu osób w potrzebie.

Mamy lokalizację, idziemy. W plecakach są po dwie butelki wody na głowę, termos z kawą, termos z herbatą, dla każdej osoby przygotowany pakiet ze skarpetkami, rękawiczkami, folią nrc, energetyczne batony, power banki. Chłopaki niosą też kilka par butów, kurtki, jakieś koszulki na zmianę, czapki. Plecaki są ciężkie, kiedy przedzieramy się przez krzaki, przechodzimy przez zwalone drzewa, czasem ich przeważają. Jeśli kiedyś myślałam, że aktywizm to fajne, lekkie zajęcie, zdążyłam zmienić zdanie.

M. pot leje się z czoła strugami, kiedy przełazi przez wykroty i polany pokrzyw. K. idzie wolniej, oszczędza siły. Kiedy robimy przystanek, zdejmuje kompletnie przemoczoną koszulkę. – Tylko wełna. Reszta się nie nadaje. Bawełna nie zdaje egzaminu, będzie schnąć godzinami – mówi, wieszając swoje mokre szmaty na gałęzi.

Resztę drogi pokonujemy już w suchym terenie, przechodząc po zwalonych drzewach albo czołgając się pod nimi. Kiedy jesteśmy za blisko drogi K. mówi: gleba! Kucamy na ziemi, żeby nikt nas nie widział. Jak na wojnie. Trochę mnie to śmieszy i całe to doświadczenie wydaje mi się mimo wszystko mało realne. Dlaczego musimy się chować? Przecież nie robimy nic nielegalnego.

Rut Kurkiewicz/STRAJK

Aktywiści, którzy działają w temacie od tygodni, dynamicznie muszą się dostosowywać do realiów i wyciągać wnioski. Bo ich głównym zdaniem jest przede wszystkim nie zaszkodzić, pomóc, a samemu się nie wpierdolić. Początkowo procedury działań pomocowych były inne. Każdą napotkaną grupę cudzoziemców zgłaszano Straży Granicznej, by zebrać pełnomocnictwa i złożyć na ich ręce wnioski o rozpoczęcie procedur azylowych w Polsce. Ta strategia okazała się nieskuteczna.

Wedle słów aktywistów, Straż odrzuca wnioski, gubi kartki i wywozi ludzi z powrotem do lasu na granicę z Białorusią. Praktycznie nie da się zadbać o przyjęcie wniosków o azyl i doprowadzić procedur do końca, jeśli media nie towarzyszą interwencji. Wnioski z łatwością mogą zostać odrzucone, a ludzie znów zapakowani do zielonej wojskowej ciężarówki, wywiezieni w nieznanym kierunku. Ci, których spotykamy w lesie mówią nawet o kilku lub kilkunastu push-backach. Takich historii są dziesiątki. Ludzie tygodniami są przepychani od jednej granicy do drugiej. Po białoruskiej stronie podobno leżą ciała. U nas, w zonie (strefie objętej stanem wyjątkowym) prawdopodobnie też.

Do pinezki z lokalizacją docieramy po półtorej godziny. Coś jest nie tak, ich tam nie ma, zmienili miejsce, chociaż mieli czekać. Dostajemy kolejną pinezkę, mam nadzieję, że tym razem aktualną.

Wiemy już, że nie są daleko. Może uda nam się do nich dotrzeć i przekazać pomoc. Łapiemy podwózkę i ruszamy dalej. Wpadamy w bagno, mam kompletnie mokre buty, strasznie mi zimno, sama nie wierzę w to co się dzieje, od kilku godzin uczestniczę w czymś totalnie dla mnie abstrakcyjnym. Po chwili jeden z moich towarzyszy podnosi ręce do góry. Są, mamy ich!

Siedzą na ziemi. Witamy się, podają nam rękę, przytulamy się. Chłopaki szybko wyciągają rzeczy do jedzenia i do przebrania. Cieszymy się z tego spotkania, patrzymy na siebie, ja się uśmiecham do wszystkich, jak jakaś sanitariuszka na wojnie, uśmiecham się szeroko i czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Wstyd mi, że spotykamy się w tych okolicznościach. Jest ich pięciu. Mustafa jest najstarszy, tylko jego imię zapamiętałam. Pozostali może są w moim wieku, może młodsi. Uciekli z Iraku i Syrii. Prawie nie mówią po angielsku.

Rut Kurkiewicz/STRAJK

Chłopcy aktywiści tłumaczą chłopcom uchodźcom, co i jak. Informują, że znajdujemy się w Polsce, że służby tu im raczej nie pomogą, że muszą sobie radzić sami, że podczas zimnej nocy mają się przytulać i koniecznie ogrzewać dłonie i twarz. Mówią, że w tych lasach nie ma niebezpiecznych zwierząt. Że ryk jelenia nie jest groźny, a żaden pająk nie ukąsi ich śmiertelnie. Że jeśli spotkają służby, muszą poprosić o azyl w Polsce, inaczej znowu zostaną odesłani.

Nalewam herbatę i czuję wielką niestosowność tej sytuacji. Tych chłopaków powinnam spotkać na Tinderze, albo odwrotnie, podziękować za letni chamski podryw. Chciałabym móc narzekać, że jak ten Irakijczyk smaży cebulę, to na całej klatce schodowej śmierdzi. Chciałabym ich poznawać na imprezie i jechać z nimi Uberem, w kolejce w Biedrze. Chciałabym, żeby ten piękny chłopak z Iraku, który dostał właśnie wełnianą czapkę od pomocy humanitarnej, poprawił ją sobie, bo strasznie krzywo jest. Aż mnie trzęsie, żeby to zrobić za niego, ale opanowuję się i częstuję papierosem. W kieszeni mam kawę w puszce ze stacji benzynowej. Chłopaki dzielą się tą jedną puszeczką, przez moment jest zabawnie – słodka kawa, są papierosy, a my siedzimy w słońcu. W plecaku z darami jest ciepła czapkę uszanka. – Świetnie wyglądasz- mówię do jej nowego właściciela. Kolejna sekunda normalności, śmiejemy się.

Próbuję zadawać im pytania przez Google translator, ale nie za bardzo wychodzi. Oni też chcą coś napisać, ale nie znają łacińskiego alfabetu, więc kończy się na tym, że ja wpisuję „wszystkiego najlepszego” a lektorka Google mówi to na głos po arabsku. Tyle to wszyscy zrozumieli, kolejna sekunda wyrwana z tej grozy i syfu, w jakim się znajdujemy.

Patrzę na nich. Na pięciu pięknych facetów, którzy reprezentują dla wielu ludzi wszystko co najgorsze. Bo kobiety i dzieci są w stanie wzbudzić empatię u niektórych. Ale oni już nie. Typowi, młodzi, silni, nielegalni, niemile widziani, ciapaki, dzicz, niech wracają skąd przyszli. Mają te fajne ciuchy, których wszyscy im zazdroszczą.

Dopiero jak obok nich usiądziesz, zobaczysz, że te piękne, rzekomo drogie ciuchy, są już zniszczone od drogi. Brudne od spania w lesie, porwane od przedzierania się przez chaszcze, przetarte od kolejnych push-backów i dni w lesie.

Mają rozładowane power banki, które przekazują chłopcom aktywistom, przydadzą się następnym potrzebującym. Mają czarne paznokcie, i trzęsą im się ręce, zanim rozgrzeją się herbatą. Mają mokre skarpetki i żadnego śpiwora. Poszłabym z nimi na obiad i balet, a muszę ich zostawić w lesie. Żegnamy się, robimy serca do siebie serca w paluszków; Stay warm, be safe, good luck. Mustafa mówi: Thank you. You are good man. And good woman.

Wiemy, że już kilka razy byli łapani i wywożeni na granicę. Co będzie z nimi dalej? Dokąd pójdą? Jak sobie poradzą? Aktywiści nie wiedzą i nie chcą wiedzieć. Zajmują się „tylko” pomocą doraźną, ratowaniem życia, przetrwaniem w lesie. Jak powiedział Karol Grygoruk, fotograf, dziennikarz i aktywista, to plaster na otwarte złamanie. Chociaż nie robią nic niezgodnego z prawem, boją się. Podczas dostarczania pomocy humanitarnej raczej unikają służb, które już dawno zawiodły zaufanie. Nielegalne wywózki ludzi, odmawianie udzielenia azylu to stałe procedury Straży Granicznej – twierdzą aktywiści. Dlatego trzeba iść lasem, iść cicho, unikać szlaków. Patrzę na to z boku i widzę totalną paranoję i strach. Ale osoby którym ufam mówią, że to rozsądna strategia. Legalna i najbezpieczniejsza dla wszystkich.

Rut Kurkiewicz/STRAJK

Podobno wiele osób dostaje histerii na hasło „Belarus”, „police”. Tyle razy już byli przewożeni, bici i okradani przez służby, że psychicznie wysiadają. – To nie jest taka histeria jak u nas, to jest taki straszny lament, zawodzenie, płacz i telepanie- mówi mi K. – Tu się dzieje ludobójstwo. Tu nie działa żadne prawo. Lis w Polsce ma więcej praw niż ci ludzie. Jest objęty ochroną. A dla służb oni są tylko mięsem.

Wracając zajeżdżam pod Biedronkę. Siedzę w samochodzie otępiała przez pół godziny. Nie potrafię skleić tego, co się właśnie wydarzyło z rzeczywistością. Jest piękna pogoda, złota polska jesień na Podlasiu. Ludzie przechadzają się odświętnie ubrani, jest niedziela. Z kościoła, do kościoła, do Biedronki i na cmentarz.

Dzieci jeżdżą na rowerkach, a zupełnie niedaleko stąd, pięciu facetów ukrywa się w lesie i w najbliższej przyszłości będzie walczyć o życie. Noce są już bardzo zimne. Prognoza pogody mówi, że nad ranem będzie 1 st.C.

Nadal niedziela. Dochodzi godzina 18:00. Tysiące ludzi w całej Polsce wychodzi właśnie na demonstracje w obronie Unii Europejskiej. Wychodzą z flagami w zimny wieczór, na wezwanie Donalda Tuska. – Czułem się zobowiązany w tym krytycznym, przełomowym momencie podnieść alarm – mówił były premier na wiecu na placu Zamkowym w Warszawie. W krytycznym dla kogo?

W tym samym momencie dostaję powiadomienie, że w lesie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, jest rodzina z dziećmi. Potrzebują pomocy. Grupa Granica wysyła aktywistów, na miejsce jedzie też karetka Medyków na granicy. Proszą o przyjazd mediów, żeby ktoś patrzył Straży Granicznej na ręce, bo tylko wtedy jest szansa, że osoby w potrzebie dostaną azyl, a nie wywózkę w las. Komunikat jest dramatyczny, stan dzieci podobno zły.

Wrzucam lokalizację w GPS lokalizację i jadę. Zapominam ładowarki, zapominam czołówki. Mam do przejechania kilkadziesiąt kilometrów, będę jechała godzinę, jak przycisnę to może szybciej. Nie sprawdziłam mapy, jadę na ślepo za pinezką. Po chwili zatrzymuje mnie pierwszy patrol policji. Dokumenty, proszę zgasić silnik, otworzyć bagażnik. Sama pani jedzie? A dokąd? Gdzie zameldowana? Gdzie się zatrzymała? Nikogo pani nie przewozi? Motam się, nie wiem co mówić. W końcu mnie puszczają. Czas ucieka, droga ciemna i kręta, 20 minut do celu. Wjeżdżam do wsi, tym razem zatrzymuje mnie Straż Graniczna. Okazuje się, że droga dotyka strefy stanu wyjątkowego, żeby dojechać na miejsce muszę o niego zahaczyć.

Dokumenty, skąd i dokąd pani jedzie? Silnik zgasić. Znowu się motam, nie wiem czy mogę powiedzieć, jaki jest cel mojej podróży. Po prawdzie, sama nie wiem dokąd jadę, nie potrafię podać nazwy miejscowości. Mam pinezkę i tyle.

Pogranicznicy widzą, że coś kręcę, każą mi natychmiast zawrócić i jechać inną drogą. Na mojej mapie nie ma zaznaczonego stanu wyjątkowego, nie wiem gdzie jestem, nie wiem czy w ogóle uda mi się dotrzeć na miejsce. Z pomocą kolegi, który wisi ze mną na telefonie i wysyła linki z mapami ogarniam trasę i ruszam okrężną drogą. 40 minut do celu. Mijam policję, która poprzednio mnie sprawdzała, przez okno mówię, że już wracam do Hajnówki, tak sobie tu tylko przejeżdżałam, bez celu. Kiepskimi drogami docieram w końcu tam, gdzie powinnam być już dawno.

Na poboczu stoi karetka medyków i patrol straży granicznej. Zakładam legitymację prasową i próbuję wyglądać pewnie. Dzień dobry, media, mijam ich i skręcam w las. Rodzina i ekipa z Granicy są kilkaset metrów ode mnie. Nie widzę ich, jest kompletnie ciemno, las szeleści. Boję się. Dzwonie do ekipy, żeby ktoś po mnie wyszedł. Mordo, poradź sobie, ja też tu jestem pierwszy raz. Jesteśmy na lewo od drogi, znajdziesz nas, właź w te krzaki – mówi K. Wiem, że są gdzieś niedaleko, widzę lokalizację, ale boję się włączyć latarkę w telefonie. Może Straż Graniczna znalazła już grupę?

Po chwili znajduję w ciemności rachityczne światełko w lesie. Na oślep idę przez krzaki. Są. W świetle lampy kamery Maćka Piaseckiego z OKO.press widzę czwórkę dzieci, dwóch mężczyzn i kobietę. Najmniejszy maluszek ma kilka miesięcy, przesikaną pieluchę. W stercie szmat buszuje prawniczka z Granicy. Wyszukuje czapki, szaliki i ciepłe kurtki, zakłada dzieciom. Dwie dziewczynki w wieku wczesnoprzedszkolnym i chłopczyk. Chaos. Maluszek płacze, trzeba go przewinąć, na tym zimnie.

Mężczyźni mówią podniesionymi głosami, K. z nimi rozmawia, łamanym angielskim ledwo się porozumiewają. Pochodzą z Iraku. Od miesiąca tułają się po lesie, w tym miejscu są czwartą dobę. Wszyscy zostali już zbadani przez medyków, całe szczęście są w dobrym stanie, nikogo nie trzeba hospitalizować. Dzieci dostały słodycze i musy owocowe. Prawniczka ubierając dzieci żartuje: – Kto pakował tę paczkę, przecież to same niezdrowe rzeczy.

Rut Kurkiewicz/STRAJK

Medycy przywieźli polarowe koce z Czerwonego Krzyża. Zawijamy w nie maluchy. Wyglądają trochę jak dopiero wyjęte z kąpieli, w wielkich białych ręcznikach. Pojawia się M. Jest spokojny, wie co robić. Zaczyna bawić się z dziećmi w a ku-ku, chowają się pod kocem, chichrają. Ojciec rodziny, pan Izmail prosi, żeby go nagrać, chce coś powiedzieć. Będzie mówił po arabsku, jego angielski jest za słaby. Nagrywam. Pan Izmail gestykuluje, mówi szybko i nerwowo. Żona stoi obok niego z dzieckiem na ręku. Ma wielką różową czapkę, przepiękną twarz i jest totalnie zagubiona. Potem drugi mężczyzna chce coś powiedzieć do kamery. Nagranie będzie urwane, bo z zimna pada mi telefon.

Dwa dni później poproszę przyjaciół, żeby mi przetłumaczyli nagranie. Rami też był uchodźcą, pochodzi z Palestyny, ale daje radę przetłumaczyć z irackiego dialektu arabskiego na angielski. Jego żona przysyła mi tekst. Mówi, że Rami był totalnie zdruzgotany i wyszedł.

Ktoś idzie. Widzimy migające latarki. To Straż Graniczna. Trzech funkcjonariuszy i jeden terytorials- żołnierz wojsk terytorialnych w pełnym rynsztunku. Hełm, zamaskowana twarz, mundur i idealnie błyszczący karabin na piersi. Jest bardzo wysoki, wpatruje się w nas bez słowa. Siedzę na ziemi obok pana Izmaila, on szepcze do mnie w panice: Police? Belarus? No! I want to stay in Poland. Próbuję go uspokoić, ale sama nie wiem, co się wydarzy.

K. rozmawia z pogranicznikami. Puszczają mu nerwy, bo to nie jest jego pierwsza akcja i wie, czym to może grozić. Robi się nieprzyjemnie, strażnicy się napinają, K podnosi głos. Nagle jednemu ze strażników dzwoni telefon. Jako dzwonek ma ustawioną Nirvanę, The man who sold the world. Maciek robi transmisję na żywo, ogląda nas kilkaset osób. W obecności kamer rodzina prosi o azyl w Polsce i ochronę międzynarodową. Podpisują pełnomocnictwa od prawników z Grupy Granica. Strażnicy muszą się wylegitymować i podać placówkę, do której przewiozą Irakijczyków. Sytuację próbuje rozładować prawniczka, pogranicznicy odpuszczają. – Jesteśmy tylko trybikami w machinie, nie wszystko od nas zależy. Trybikami, które robią dużo złego – mówi K. – Nie tylko, nie tylko, proszę pana. Staramy się też pomóc. Chodźmy do samochodu, ile te dzieci mają tu jeszcze marznąć? – mówi strażnik.

Wiece w obronie praworządności i humanizmu Unii Europejskiej dawno dobiegły końca, kiedy dzieci zostają spakowane razem z rodzicami do busa pograniczników. Pojadą do placówki w Mielniku, gdzie obiecano nam, że w obecności tłumacza będą mogli się starać o ochronę międzynarodową. To będzie pierwsza noc od miesiąca, którą spędzą w cieple.

Chcę już stąd wyjechać. Wracając spotykam się na stacji benzynowej z Małgorzatą, która mieszka w strefie, 800 metrów od granicy. Czy jest tam drut żyletkowy? Nie wie, bo bała się podejść. Już kilka razy słyszała strzały i szczekanie psów. Pod jej domem jeżdżą patrole policji ze szczekaczką i upiornym komunikatem o zagrożeniu, maszerują żołnierze i strażnicy z długą bronią. Od kiedy wprowadzono stan wyjątkowy nie mogła zaprosić gości, a las, który był jej domem, został jej zabrany, bo boi się po nim swobodnie poruszać. Jest gotowa nieść pomoc, jeśli będzie potrzeba. Wie, co robić i nie boi się. Inaczej myśli o tym pracownica stacji benzynowej. Od wejścia sama rozpoczyna temat.

– Chodzą tu te, za przeproszeniem, ciapaki. Dzisiaj dwóch takich przyszło. Eleganccy, z dokumentami, ze wszystkim, ale i tak się okropnie przestraszyłam, sama na tej stacji jestem. Wie pani po co oni tu są? Po swoich przyjeżdżają. Widocznie mają karty pobytu albo obywatelstwa, bo inaczej mysz tu się nie przeciśnie. Wie pani, sami mieszkańcy narzekają na te kontrole. Boję się ich. Nie chcę ich tu, nie znam tych ludzi. Słyszałam już o włamaniach, u sąsiadki dwóch na podwórko przyszło, siedzieli tam, chcieli jedzenie. U innych sąsiadów też był włam, do letniej kuchni. Wzięli tylko jedzenie, resztę wszystko zostawili. Do domu bym nie wpuściła, bo nie, ale jakby głodny ktoś do mnie przyszedł? Głodnych nakarmić, tak mnie matka uczyła.

Rząd przegłosował przedłużenie stanu wyjątkowego o kolejne 60 dni. Senat przyklepał push-backi głosami demokratycznej opozycji. Demonstracje w sprawie łamania praw człowieka zamiast rosnąć, są coraz mniejsze.

Idzie zima. Nikt nie ma żadnego pomysłu na zatrzymanie igrzysk śmierci, które odbywają się na granicy polsko-białoruskiej.

Grupa Granica każdego dnia otrzymuje minimum kilka lub kilkanaście zgłoszeń o osobach potrzebujących pomocy na całej długości białoruskiej granicy.

Exit mobile version