„Wyborcza”, jak wiadomo, stawia na dialog i uważne słuchanie. Kilka miesięcy temu na łamach „Dużego Formatu” mieliśmy reportaż, w którym głos oddano młodym faszystkom. Teraz doczekaliśmy się nawiązania stałej współpracy z publicystką tygodnika „Do Rzeczy”, który to tytuł raczył nas w niedalekiej przeszłości okładkami, których inspiracją był zapewne „Der Sturmer”, czy też przekonywał, że Hitler był lewakiem. Na Gazeta.pl zadebiutowała Kamila Baranowska, dziennikarka tego tygodnika. Najwyraźniej bossowie z Czerskiej uznali, że najlepszym sposobem na opanowanie pikującej sprzedaży jest zatrudnienie tych, którzy za krach ich biznesu od dawna ściskają kciuki. No cóż, każdy ma święte prawo postępować głupio.
Kamila Baranowska w swoim komentarzu przekonuje, że „To Tusk zaczął grać pogardą. Jego polityka odbierania ludziom szacunku wciąż w nas tkwi”. A więc wszystko zaczęło się za rządów Platformy Obywatelskiej, a obecnie klasyfikowanie obywateli na lepszy i gorszy sort jest jedynie efektem ustanowienia tej metody politycznej. „Przed Tuskiem atakowano partie i polityków, ale nigdy nie atakowano ich społecznego zaplecza, nie atakowano ich wyborców. Tymczasem Tusk zaczął mówić wprost, że naszego wroga, czyli PiS, popierają ludzie gorsi. Innymi słowy: Tusk znalazł klucz do sadystycznych potrzeb znacznej części Polaków” – twierdzi Baranowska, przywołując na pomoc Ludwika Dorna, który w 2013 roku wskazał, że to właśnie lider PO „uznał, że paliwem konfliktu politycznego i społecznego może być szacunek społeczny lub jego brak”. Zdaniem Baranowskiej taka polaryzacja stworzyła warunki, w których swoją potęgę i bazę społeczną zbudował Jarosław Kaczyński. Baranowska, w poczuciu dokonania odkrycia na miarę Kolumba sięga nawet po marksistowskie pojęcia i stwierdza, że „dzisiejszy podział polityczny jest podziałem w jakiejś mierze klasowym – na beneficjentów zmian, które zaszły w Polsce po 1989 roku, i na tych, którym powiodło się nieco gorzej”. W dalszej części tekstu możemy znaleźć śmiertelnie nudne rozważania o tym, czy obecny konflikt polityczny można jakoś załagodzić i typowe dla „GW” (brawo za adaptację, pani redaktor) dyrdymały o możliwościach osiągnięcia porozumienia.
Baranowska oczywiście myli się fundamentalnie. Społeczeństwem pogardzały już elity późnej Polski Ludowej, kiedy państwo to dotknięte było degeneracją, której efektem i symptomem była ustawa Wilczka w 1988 roku wprowadzająca w Polsce zdziczały wolny rynek i umożliwiająca uwłaszczenie establishmentu poszerzonego o elity opozycyjne. Potem nadszedł czas pogardy rządów p0stsolidarnościowych wyrażanej w kierunku osób, które z jakichś powodów ciepło myślały o elementach systemu PRL. Wtedy się dowiedzieli, że są homo sovieticusami. Kontrrewolucja Leszka Balcerowicza pozbawiła miliony obywateli środków do życia i skazała na wegetację w nędzy i wpojonym socjotechnicznymi środkami komunikacji poczuciu winy. Ludzie zaczęli czuć pogardę sami do siebie. Przegrali, a w nowych czasach ten, któremu się nie powiodło, był głupkiem i nieudacznikiem. Tak bezlitosnego i triumfującego pochodu pogardy nie zanotowano nigdy wcześniej, ani później w powojennej historii Polski.
Potem były rządy SLD, które odebrały ludziom resztki szacunku do państwa, a także nadziei, że partia mieniąca się „lewicą” może działać w imię interesu pokrzywdzonych przemianami. Afera Rywina. W pewnym momencie, gdy bezrobocie sięgało 20 proc. , wysokość płac nie pozwalała na godne życia, a położenie mieszkańców wsi (zanim reanimowała ją Bruksela) było jednym wielkim dramatem, gwałtowny wzrost poparcia zanotowała Samoobrona. Kiedy partia Andrzeja Leppera, operując językiem zrozumienia dla ludzkiej krzywdy, zbliżyła się w 2003 roku do liderującej w sondażach Platformy Obywatelskiej, jej wyborcy mogli usłyszeć od Tuska i Olechowskiego, że nie rozumieją, na czym polega demokracja. To był początek antyludowej retoryki, której immanentną częścią było poczucie wyższości elit nad bezrozumną i podejmującą irracjonalne decyzje masą. Dopiero po 2005 roku nastały czasy konfliktu politycznego, który – w różnych mutacjach – strukturyzuje do dziś zarządzanie społecznymi emocjami i kreowanie pozornych alternatyw.
Baranowska stawia tezę, że PiS w przeciwieństwie do PO dokonał pewnego upodmiotowienia wykluczonych podczas transformacji i rządów Tuska, bo przekonał, że wcale nie są gorsi, a wręcz przeciwnie – „są lepsi, bo są prawdziwymi patriotami, bo kierują się lepszymi wartościami, bo są uczciwsi, bardziej szlachetni, bo ciężko pracują. Wiadomo, że tacy mogą mieć trudniej w życiu, ale na końcu to oni są moralnie wygrani”.
Czy PiS, jak chce go widzieć Baranowska, naprawdę jest partią realizującą interes wykluczonych? Oczywiście – nie. Dla Kaczyńskiego język empatii i zrozumienia oraz strzępy polityki socjalnej są jedynie instrumentami do wytworzenia akceptacji społecznej dla przemian ustrojowych, które dadzą jego obozowi władzę, jakiej nie miała jeszcze po 1989 roku żadna opcja polityczna. PiS dąży do kontroli i zamordyzmu, rozgrywając przeciwko sobie różne i szczując swoich wyborców na symbole niesprawiedliwości posttransformacyjnej, m.in. sędziów. Polityka „dobrej zmiany” niesie też w sobie sadystyczną przyjemność z gnojenia tych, którzy mieli cokolwiek wspólnego z PRL.
Historia polskiej polityki po 1989 roku jest historią nieustającej pogardy. Obecne rządy tego nie zmieniły. Kaczyński daje ułudę podmiotowości i włączenia, odbierając jednocześnie prawo do wystąpienia na legalnej drodze przeciwko władzy, wyzyskowi i krzywdzie. Instrumentalizacja zwykłego człowieka w jego wykonaniu jest o wiele bardziej perfidna i niebezpieczna, niż w przypadku tuskowych machinacji.