Site icon Portal informacyjny STRAJK

Hodowla nacjonalistów

fot. strajk.eu

Polacy mają problem z Ukrainą. Europa ma problem z Ukrainą. Ukraina ma problem sama ze sobą.

Wszystko to się zazębia, przenika i końca nie widać. Można do otępienia opowiadać o problemach ekonomicznych u naszych wschodnich sąsiadów, podawać kolejne zadziwiające w swej skali przypadki: korupcji, rozpadu gospodarki, kompletnej degeneracji elit politycznych i całkowitego oderwania się od społeczeństwa, jego podstawowych zupełnie potrzeb i praw.

Jednak najwięcej emocji budzi, przynajmniej w Polsce, problem ukraińskiego nacjonalizmu. W ciągu dwóch lat od wydarzeń na Majdanie stał się on nie tylko omawianym szeroko zjawiskiem polityczno-społecznym na Ukrainie, ale też, przede wszystkim, poręcznym politycznym narzędziem. Polacy na przykład używają go z delikatnością człowieka epoki kamiennej, ale wszak liczą się chęci.

Nie ma tu miejsca na rozkładanie na części pierwsze istoty ukraińskiego nacjonalizmu, niebezpiecznie często ocierającego się o nieco tylko uwspółcześnioną wersję faszyzmu. Na tym etapie ważne są przede wszystkim dwie konkluzje: pierwsza to ta, że absolutnie nie zaczął się on równocześnie z Majdanem i nie Majdan był jego źródłem na niepodległej Ukrainie.

Druga zaś jest taka, że w państwie ukraińskim mamy do czynienia z zasadą ucznia czarnoksiężnika: określone siły polityczne rozpętały nacjonalistyczny żywioł i właśnie same stają się biernymi i przerażonymi świadkami, jak tracą nad nim kontrolę, zmuszone ponieść wszystkie tego fatalne skutki.

Majdan był tylko końcowym akcentem odbudowywania wielkopaństwowej idei przez określone kręgi polityczne, które jednak nie mogłyby działać z tak wielkim rozmachem, gdyby nie zastanawiająca bierność wszystkich po kolei władz Ukrainy od czasu odzyskania przez nią niepodległości w 1991 roku.  Niezależnie od tego, kto stał na czele: prorosyjscy czy prozachodni (to często nie było zbyt wyraźne) prezydenci, to gdzieś tam mniej lub bardziej jawnie nurt miłośników tradycji OUN i UPA toczył się dość żwawo. Począwszy od teoretycznych dyskusji i warsztatów dla młodzieży, na obozach sportowo-ideologicznych skończywszy. Nader dalekowzrocznie wybrano jako główny obiekt oddziaływania właśnie młodych ludzi, którzy, zniechęceni do zgłębiania zbyt trudnych dla nich meandrów współczesnej polityki wewnętrznej i zagranicznej, chcieli czarno-białego przekazu otaczającego świata i historii. I otrzymywali go: nie tylko w oficjalnych strukturach oświaty, ale również w dziesiątkach innych struktur. Prędzej czy później to musiało przynieść pierwsze rezultaty – Majdan już tylko w sprzyjającym momencie uruchomił gotowe w gruncie rzeczy struktury.

Można spierać się w teoretycznych dyskusjach o roli nacjonalizmów w kształtowaniu się państw z trudną historią na określonym terytorium, ale nie zmieni to faktu, że nie tylko na Ukrainie, ale też i w Polsce liczące się polityczne siły udawały gorączkowo, że problem ten albo w ogóle nie zachodzi, albo jest zaledwie marginalny. Polskie elity grzeszyły tym bardziej, że akurat nasz kraj ukraiński demon dotknął w historii szczególnie krwawo i okrutnie. Uznano jednak, że w imię niepogarszania wzajemnych stosunków, należy o tym milczeć. Pojęcie „niepogarszania stosunków” należy tłumaczyć jako „wspólnie tworzyć antyrosyjską koalicję” i wcielać ją w życie, hodując pod bokiem niebezpieczny ruch.

Najpierw polscy politycy z lewa i prawa pod wodzą Aleksandra Kwaśniewskiego w pomarańczowych szaliczkach popierali Juszczenkę tyleż brawurowo, ile bezrefleksyjnie, potem zaś przebierali nogami, by wziąć udział i żyrować przewrót na Majdanie.

„Miedzy Juszczenką a Majdanem” wydarzyło się jednak coś, co powinno zmusić naszych parlamentarzystów do zastanowienia się nad okazywaniem swojego poparcia gdzie popadnie. W 2012 roku odbyły się wybory do ukraińskiej Rady Najwyższej. Czwartą siłą polityczną została wówczas Partia Swoboda z jej charyzmatycznym liderem Ihorem Tiahnybokiem. Kandydaci Swobody dostali 12 proc.

Do tej pory była to lokalna partyjka, która głownie brylowała na zachodzie kraju. A tutaj nagle – buh!, czwarte miejsce i całkiem pokaźne wpływy. Program i korzenie, do których odwoływała się Swoboda, mroziły krew w żyłach. Jednym z głównych ideologów był Dmytro Doncow, którego dzieło „Nacjonalizm” w swych głównych tezach można śmiało postawić na równi z „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, (a w niektórych aspektach i propozycjach krwawych rozwiązań ukraińska opcja prezentuje niejaką przewagę).

Nikogo ani w Polsce, ani na Ukrainie wówczas to nie zaniepokoiło.

Podczas rewolucji na Majdanie Tiahnybok, obok Parubija, Jaceniuka i Kliczki, był jednym z najważniejszych przedstawicieli buntującego się przeciwko Janukowyczowi społeczeństwa. Poglądy jego partii nie zmieniły się od 2012 roku ani na jotę, ale nikomu nie przeszkadzało traktować go jak równorzędnego partnera do rozmów z zagranicznymi politykami.

W kolejnych, przedterminowych wyborach Swoboda przegrała z kretesem, co pozwoliło części polityków zarówno w Kijowie, jak i w Warszawie posłużyć się argumentem, że oto zdrowe ukraińskie społeczeństwo odrzuciło brudną pianę politycznej zupy, a do władzy doszły zdrowe, demokratyczne siły. Była to całkowita nieprawda, ponieważ do parlamentu ukraińskiego weszło mnóstwo skrajnych nacjonalistów. Umiejscowili się w różnych partiach, skąd bez przeszkód głosili swoje hasła i propozycje. A w kraju nacjonalistyczne bojówki śmiało pokazywały obywatelom, że to one, a nie ukraińskie państwo, rządzą i mają zamiar ten stan rzeczy utrzymać, jak długo się da.

W Polsce wyrażano troskę, oburzenie i co tam się dało jeszcze wyrazić. Ale po dojściu PiS do władzy nagle stała się rzecz zadziwiająca – ukraiński nacjonalizm, który jest realnym problemem na samej Ukrainie, stał się z kolei katalizatorem polskiego nacjonalizmu, który i tak nieco okrzepł w atmosferze stworzonej przez rząd Prawa i Sprawiedliwości.

Do tej pory bowiem ludzie spod znaku Młodzieży Wszechpolskiej i ONR opowiadali bajki, w których jawili się niemal jak aniołowie pokoju. Nacjonalizm, który w tej narracji nazywał się „patriotyzm”, gwarantował miłość do własnego narodu, ale też szacunek dla innych, byle poza naszymi granicami. Europa nacjonalistów to był kontynent darzących się wzajemnym szacunkiem narodów, szanujących granice i różnice, byle, jako się rzekło, u siebie.

Nagle, kiedy okazało się, że dla rodzimych antysemitów zabrakło Żydów, a dla antyislamskich ksenofobów nie stało uchodźców, energię nagle skierowali przeciwko Ukraińcom. Paliwem i pretekstem był oczywiście ukraiński nacjonalizm. Tylko że tych, co głoszą chwałę UPA, Szuchewycza i Bandery jakoś w Polsce nie ma w nadmiarze. Zatem potomkowie husarzy musieli sobie stworzyć wroga. Najpierw w Przemyślu rozprawiono się z marszem mniejszości ukraińskiej, potem spalono flagę ukraińską podczas Marszu Niepodległości 11 listopada, zdarzały się wypadki pobicia studentów ze wschodu.

Ukraińskich pracowników i uczących się jest w Polsce ponad milion. Jest zatem z kogo czynić ofiarę. Z reguły jednak, jak to bywa w środowiskach bezwarunkowego patriotyzmu, to obiekt z założenia słabszy, bez znajomości języka, prawa i obyczajów, idealny do wyżycia się i wykorzystania. Zatem akty agresji powtarzają się i, wieszczę, będą coraz częstsze. Usprawiedliwianie, że to tylko adekwatna odpowiedź na skrajne hasła po tamtej stronie granicy, jest bzdurą. Idzie bowiem o ukierunkowanie tej agresji, która wśród polskich miłośników skrajnych poglądów narodowych jest integralną częścią ich funkcjonowania. Ale „formalnie” powód mają.

Życie właśnie udowadnia, że nacjonalizmy nie temperują się wzajemnie, a karmią destrukcją i agresją. Aż do zdemolowania wszystkiego. Tak jak zapowiadał Kononowicz.

Exit mobile version