(„Fakty i Mity” nr 29/2018) Kolejnych idoli obozu antypisowskiego wyznacza prezes Kaczyński.
Po sukcesie Dudy, nieoczekiwanej porażce Komorowskiego, ogórkowej kompromitacji SLD było jasne, że Polacy są gotowi uwierzyć Beacie Szydło, zwiastującej „dobrą zmianę”. Zwłaszcza że zmiana miała nastąpić także w PiS, które schowało budzących największą nieufność Kaczyńskiego i Macierewicza, i gwarantowało, że nie znajdą się w przyszłym rządzie.
W Polsce nie było już Tuska, ale wciąż trwała atmosfera wywołana aferą taśmową. Wyborcy pamiętali diagnozę ministra Sienkiewicza, według której flagowy okręt PO, Polskie Inwestycje Rozwojowe, to „chuj, dupa i kamieni kupa”, a „państwo polskie istnieje jedynie teoretycznie”. Chcieli, żeby zaistniało naprawdę i wreszcie zatroszczyło się nie o beneficjentów transformacji, ale o najbiedniejszych. Skala nędzy, o której wszystkie rządy nie chciały wiedzieć, była ogromna.
W ocenie Banku Światowego, za rządów PO-PSL ok. 3 mln obywateli, w tym prawie 800 tys. dzieci, egzystowało w sferze skrajnego ubóstwa, czyli poniżej granicy biologicznego przetrwania. W 2015 r. wynosiła ona 545 zł dla gospodarstwa jednoosobowego i 1472 zł dla czteroosobowej rodziny. Natomiast poniżej minimum socjalnego (w 2015 r. odpowiednio 1080 zł i 2915 zł) żyło 43 proc. Polaków (16 mln). Dotyczyło to aż 42 proc. pracujących. Nawet jeśli niektórzy z nich dostawali od pracodawcy jakieś dodatkowe, nieopodatkowane i nieozusowane pieniądze, i tak są to dane porażające.
Trudno się dziwić, że ludzi szlag trafił, kiedy dowiedzieli się od ministerki Bieńkowskiej, że za 6 tysięcy zł pracuje tylko idiota. I tym bardziej zachwycił ich program 500+. Nie licząc złodziejskiego Programu Powszechnej Prywatyzacji, po raz pierwszy ktoś chciał im dać konkretne, wcale niemałe pieniądze. I to na każde dziecko. Jeśli dodać do tego agresywną, oszczerczą kampanię („Polska w ruinie”), a przede wszystkim zdecydowane poparcie Kościoła i Radia Maryja, wynik wyborów był przesądzony. Oczywiście nie byłby tak fatalny w skutkach, gdyby SLD-Lewica Razem przekroczył 8-procentowy próg wyborczy. Zabrakło kilkudziesięciu tysięcy głosów i PiS zgarnął 30 lewicowych mandatów. Nie wystarczyło do większości konstytucyjnej, ale zapewniło bezwzględną i samodzielne rządy. Pierwsze od 1989 r.
Po złamaniu obietnicy, że Macierewicz nie będzie ministrem obrony, reszta poszła łatwo, bo zwycięzcy pozbyli się wszelkich hamulców. Uznali, że pod osłoną programu 500+ mogą sobie pozwolić na wszystko. Jak bezczelnie powiedział Mateusz Morawiecki, jeszcze jako minister finansów, „oczywiście, że prawo nie jest najważniejsze”. W demokratycznym państwie byłby skończony, w kaczystowskim awansował na premiera.
Wobec ogromu bezczelności, do której z czasem doszło zwyczajne chamstwo, opozycja, zarówno parlamentarna, jak i pozaparlamentarna, okazała się bezradna. Działania, które podejmowała, były jedynie odpowiedzią na to, co robili kaczyści. Nawet kolejni idole opozycji byli wyznaczani przez prezesa Kaczyńskiego. Wyjątek stanowi Mateusz Kijowski, który wraz z zainteresowaniem służb kaczystowskiego państwa stracił społeczne poparcie. Jest to zarazem swoisty fenomen, który sam się wykreował i własnoręcznie zniszczył.
Pierwszym wykreowanym przez PiS idolem opozycji był prof. Andrzej Rzepliński, prezes Trybunału Konstytucyjnego. Dopóki partia rządząca nie zagięła na profesora parolu, mało kto w Polsce w ogóle wiedział o jego istnieniu, a ceniony był głównie przez Watykan. W 2015 r. za zaangażowanie w pracę na rzecz Kościoła papież Franciszek, na wniosek kard. Nycza, przyznał mu medal Pro Ecclesia et Pontifice. Tym samym profesor znalazł się w gronie stu kilkudziesięciu nagrodzonych Polaków, wśród których są Paweł Adamowicz, Tomasz Arabski, Alicja Grześkowiak, Michał Seweryński, Wojciech Szczurek. Odznaczenie jest w pełni zasłużone, bo prof. Rzepliński zawsze miał na względzie interesy Kościoła. Jak powiedział, odbierając medal: „Jestem Polakiem, chrześcijaninem i katolikiem”. Dopiero bezpardonowy atak PiS uczynił go obywatelem i obrońcą konstytucji.
Kolejnym idolem opozycji została prof. Małgorzata Gersdorf. Proces przebiegał z oporami, bo na początku I prezes Sądu Najwyższego nie bardzo potrafiła się odnaleźć w roli bojowniczki o niezawisłość polskiego sądownictwa. 18 września 2017 r. uczestniczyła w Pałacu Prezydenckim w zaprzysiężeniu sędziego dublera TK Justyna Piskorskiego, wybranego przez PiS. W związku z głosami oburzenia, że to legitymizuje niekonstytucyjne działania PiS, rzecznik SN wydał następujące oświadczenie: „W imieniu pani profesor Małgorzaty Gersdorf proszę o przyjęcie zapewnienia, że w trudnym okresie stresów i przepracowania, każdemu z nas zdarzają się kroki podjęte bezrefleksyjnie, z przeoczeniem specyficznych uwarunkowań, które powinny być brane pod uwagę w działalności publicznej I prezesa Sądu Najwyższego”.
Do bezrefleksyjnych należy też zaliczyć część wypowiedzi I prezes SN w Federalnym Trybunale Sprawiedliwości w Karlsruhe i na zorganizowanej tam konferencji prasowej. W wykładzie „Państwo prawa w Polsce – stracone szanse?” zawarła taką ocenę polskiej historii: „Mogłabym mówić długo o polskich doświadczeniach historycznych ostatnich dwustu lat, które kładą się długim cieniem na współczesnych sporach narodowych, choć chyba nie ma to sensu, bo takie mroczne zakamarki kryją się w duszy każdego narodu. Nie mam natomiast wątpliwości, że najbardziej rujnujące doświadczenie, okres czterdziestu pięciu lat rządów realnego socjalizmu, nadal ciąży nam jak kamień u szyi”. To typowa nowomowa III RP. Obraźliwa dla milionów Polaków, którzy odbudowali po wojnie swój kraj, żyli w nim i pracowali. Jest namiętnie stosowana także przez prezesa Kaczyńskiego i ministra Ziobro do uzasadniania m.in. niszczenia wymiaru sprawiedliwości, w tym Sądu Najwyższego.
Prof. Gersdorf została okrzyknięta i przyjęła na siebie rolę drogowskazu, ale sama nie podąża w kierunku, który wskazuje. Obrońcy demokracji oczekiwali, że będzie niezłomnie trwała na stanowisku. Toteż, kiedy dość bezradnie zapytała: „Mam się przykuć do biurka?”, zawsze niezawodny sędzia Igor Tuleya odpowiedział: „Tego się po pani prezes spodziewaliśmy”. Z pewnością zaś nie oświadczenia z Karlsruhe: „Sędziowie nie mają wojska. Sędzia zawsze przegra z władzą. Będzie tak, jak będzie. (…) Mogę tylko trwać, trwać w tym swoim mniemaniu, że jestem I prezesem, natomiast nie ma takiej możliwości, żeby sędzia, i to jednak kobieta, według władzy stara, mogła się przeciwstawić wszystkiemu. (…) Będę I prezesem na uchodźstwie”. To dowcipne, ale nie załatwia sprawy, bo SN potrzebuje prezesa na miejscu.
Niekwestionowanym idolem nieosobowym została Konstytucja. Podobnie jak obydwojga profesorów prawa, w momencie podjęcia obrony prawie nikt nie znał jej treści, a zdecydowana większość nie zna nadal. Oczywiście, pomimo to warta jest obrony, ale nie dlatego, że taka dobra, a dlatego, że pisowska będzie stokroć gorsza. Znowu walczymy o mniejsze zło. Kiedy wreszcie opowiemy się za dobrem? Choćby też tylko mniejszym.
Niewykluczone, że dopiero wtedy, kiedy opozycja samodzielnie wykreuje swojego idola. Niestety, nic nie wskazuje, żeby nastąpiło to przed przyszłorocznymi wyborami.