Saddam Husajn dyktatorem był paskudnym. Przez wiele jednak lat żadnej „zachodniej demokracji” nie przeszkadzał. Można było z nim handlować, przymykać oko, gdy gazował Kurdów, podrzucać informacje wywiadowcze, kiedy poszedł na wojnę z Iranem. A kiedy już przeszkadzać zaczął, „zachodnie demokracje” przygotowały w Iraku grunt pod jeszcze większy horror. Horror, który trwa do dzisiaj i trwał będzie dalej.
Zaczęło się od samej wojskowej inwazji. Jej sfałszowane cele i przebieg są już powszechnie znane. Zniszczenia dopełniła kolejna decyzja, w umyśle amerykańskiego administratora Iraku Paula Bremera genialna, otwierająca drogę do prawdziwej demokracji. Amerykanie ogłosili wiosną 2003 r. debasyfikację – czystkę totalną: kto należał do partii, nawet, gdyby przed 2003 r. został z niej wyrzucony, z miejsca i na zawsze wylatywał z pracy w instytucjach państwowych. A przez poprzednie trzydzieści lat właśnie legitymacja Baas dawała dotąd przepustkę do kariery wojskowej, urzędniczej, pracy na uczelniach i w szkołach. Tym jednym ruchem iracka administracja została sparaliżowana, armia – zwinięta. Na zwolnione miejsca tłumnie ruszyli ludzie nowej władzy. Najpierw tej tymczasowej, niezdarnie montowanej przez Amerykanów przy pomocy prymitywnie rozumianego klucza wyznaniowo-plemiennego, za podszeptami mniej lub bardziej podejrzanych działaczy emigracyjnej opozycji. Przy takim podejściu do sprawy z uczciwego podziału władzy między różne społeczności chyłkiem zrobiła się władza szyitów – do tej pory poniewieranych, z krótkimi przerwami, od samego powstania irackiego państwa. Dyskryminowała ich do 1958 r. monarchia, nie chciała partia Baas, odkąd na jej czele stanęli sunnici Ahmad Hasan al-Bakr, a potem jego wychowanek Saddam Husajn.
Za amerykańskim przyzwoleniem zaczęły tworzyć się i rozwijać bojówki polujące na byłych baasistów, a gdy o tych było trudno – na sunnitów w ogólności. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zamieniło się w centrum szyickiego krwawego odwetu. Swoje dokładały organizacje od rządu niezależne – w tych właśnie okolicznościach zaczyna się kariera charyzmatycznego Muktady as-Sadra i jego armii Mahdiego, partyzantki walczącej z Amerykanami, dopuszczającej się zbrodni na sunnitach i zwyczajnych przestępstw kryminalnych. Ale sunnici szybko otrząsnęli się z pierwszego szoku, na terror oficjalny i nieoficjalny zaczęli odpowiadać własnym. Błyskawicznie rozwinęły się irackie komórki Al-Ka’idy, zasilane zresztą nie tylko przez miejscowych, pragnących odwetu za własne krzywdy, ale i terrorystów z zagranicy, którzy w powojennym chaosie zobaczyli jedyną i niepowtarzalną szansę na rozkręcenie działalności. Jeszcze w 2003 r. Al-Kai’dzie udaje się dokonać ataku bombowego na jedno z najświętszych miejsc szyizmu – meczet Alego w An-Nadżafie. Giną 84 osoby, w tym szyicki ajatollah Muhammad Bakir al-Hakim, przez wiele lat działacz emigracyjnej opozycji szyitów wobec Saddama Husajna. Im dalej w głąb pierwszej dekady XXI w., tym mniej doniesień o sukcesach młodej irackiej demokracji, a więcej przerażających wyliczanek: na przemian atak na sunnitów i szyitów, tu kilkanaście ofiar, tam kilkadziesiąt, samobójcy, samochody-pułapki, bomby w meczetach, kawiarniach, na bazarach.
Mordując się nawzajem, strony miały jeden wspólny obiekt nienawiści: okupanta, dowodzoną przez Amerykanów koalicję. Przeciwko nim z jednakowym zapałem walczyli szyiccy sadryści, jak i sunnici z Al-Ka’idy. Nawet kolejne szyickie rządy, choć wiedziały, kto podał im władzę na tacy, wolałyby, żeby „apostołowie demokracji” się wynieśli. Optymistycznie zakładały, że dzięki nowej, odświeżonej armii i oddziałom paramilitarnym i tak poradzą sobie z sunnitami, a może nawet podporządkują sobie iracki Kurdystan, od 1991 r. zasadniczo rządzący się – choć bez sankcji międzynarodowej – sam. Szczególną pewnością siebie wyróżniał się w tym zakresie Nuri al-Maliki, premier Iraku w latach 2006-2014, nieoficjalnie namaszczony na to stanowisko przez Iran, który wcześniej przez wiele lat wspierał jego partię Zew Islamu. Teheran miał względem powojennego Iraku własne plany, realizowane głównie przez Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej i jego specjalną jednostkę – siły Ghods. Priorytetem było wykurzenie amerykańskich interwentów i skuteczne zniechęcenie ich do wtrącania się w sprawy Bliskiego Wschodu, a przynajmniej państw, w których liczy się głos szyitów. Dlatego Ghods i dowodzący nimi gen. Ghasem Solejmani, w Iraku wpływowy bardziej, niż oficjalne władze, udzielały pomocy każdemu chętnemu do sabotowania działań USA – partyzantom kurdyjskim, bojówkarzom szyickim, także sunnitom. Jeśli zaś chodzi o samą szyicką władzę w Iraku, Irańczycy bardziej od religijnego sentymentu kierowali się zimną kalkulacją – tak, woleli powojenny rząd od Saddama Husajna (znienawidzonego agresora w wojnie iracko-irańskiej), ale nie chcieli też Iraku zbyt silnego, który mógłby na nowo wysunąć pretensje do regionalnej hegemonii. Dlatego do pewnego momentu obojętnie patrzyli na to, jak dyskryminacja sunnitów tworzy grunt pod najzwyczajniejszą w świecie wojnę domową. Nie jest wykluczone, że w Teheranie zwyczajnie pomylono się w ocenie wydarzeń, przyjmując, że prześladowani przez ekipę al-Malikiego sunnici jeszcze długo nie będą mogli się pozbierać; może i będą zdolni do cyklicznego organizowania zamachów terrorystycznych, ale w żadnym wypadku do czegoś poważniejszego. Irańczyków mogło zresztą w tym optymistycznym jak na bliskowschodnie standardy rozumowaniu utwierdzać postępowanie sunnickich partii w irackim parlamencie – pogrążonych w sporach personalnych, niezdolnych do przeciwstawiania się al-Malikiemu nawet wtedy, gdy w oczywisty sposób oszukiwano je przy montowaniu koalicji rządzących.
Stało się jednak inaczej, gdy wiatru w żagle dodała sunnickim fundamentalistom wojna domowa w sąsiedniej Syrii. Do walki z heretykiem, alawickim prezydentem Baszszarem al-Asadem, ściągnęły tysiące ochotników. Sprawnie dowodzone organizacje religijnych fanatyków łatwo wyeliminowały ze sceny politycznej opozycję bardziej umiarkowaną, przy okazji przejmując nowoczesny sprzęt wojskowy, który dostała wcześniej od Amerykanów i Europejczyków, wbrew irackiemu doświadczeniu znowu zapalonych do walki o bliskowschodnią demokrację. Skuteczność w działaniu, jaką pokazali fundamentaliści na czele z Frontem Obrony Ludności Lewantu i mało dotąd znaną filią Al-Ka’idy – Państwem Islamskim w Iraku i Lewancie – sprawiła, że iraccy sunnici tym chętniej byli gotowi ich wspierać. Zdebasyfikowani oficerowie armii irackiej (ideowość od dawna nie była mocną stroną irackiej partii Baas) zobaczyli w pełnych rozmachu organizacjach szansę na nową karierę. Zwłaszcza w Państwie Islamskim, którego przywódcy wabili wyjątkową wizją – nie tylko siania strachu i zamętu, nie tylko odwetu na niewiernych, ale odbudowy wielkiego sunnickiego kalifatu. W 2015 r. cały świat z przerażeniem ujrzał, że nie były to rojenia fanatyków. Do opanowanej już wcześniej przez dżihadystów wschodniej Syrii doszły połacie północno-zachodniego Iraku; przed ofensywą ISIS nowe wojsko irackie uciekało w popłochu.
O dalszym biegu wydarzeń znowu zdecydowali Irańczycy – znowu w sposób dla Iraku obosieczny. Obroną Bagdadu przed dżihadystami, a potem kontrofensywą na północ i odbiciem Tikritu dowodził osobiście Ghasem Solejmani. Dla podtrzymania resztek armii irackiej ludzie z sił Ghods zabrali się za formowanie milicji złożonych z szyickich ochotników – nie tylko z Iraku, pod irańską komendą. Rząd al-Malikiego, który zresztą w sierpniu 2015 r. podał się do dymisji i oddał stanowisko partyjnemu koledze Hajdarowi al-Abadiemu, nie miał innych możliwości. Przepadły ostatnie złudzenia o pokojowym współżyciu wyznań w powojennym Iraku – faktem była już oficjalna wojna religijna z szyitami, Kurdami, jezydami, chrześcijanami po jednej stronie i sunnickimi fanatykami po drugiej. Sunnici umiarkowani z terenów, gdzie wkraczało ISIS, musieli, jeśli chcieli uratować głowy, przestać być umiarkowani.
Tej wojny religijnej nie da się szybko zakończyć. Owszem, Państwo Islamskie swoim okrucieństwem, przeraża już nie tylko zdefiniowanych wcześniej wrogów, ale także wielu irackich sunnitów, którzy chcieliby po prostu spokojnie żyć. Inni jednak, nawet jeśli sami nie poszliby ucinać głów niewiernym, jeszcze bardziej boją się i nienawidzą szyickiego rządu, a przywódcy Państwa Islamskiego cynicznie rozgrywają dawne resentymenty i krzywdy. Okazje nadarzają się same. Gdy wojsko irackie prowadzi oblężenie Al-Falludży, w większości sunnickiej, dżihadystom łatwo przekonywać cywilów, że to nie oni, a szyici są przyczyną ich cierpienia. Iracki rząd z kolei, nawet jeśli zdaje się rozumieć, jak zabójczy jest dla kraju konflikt religijny, ma związane ręce. Hajdar al-Abadi nie zaryzykuje utraty poparcia własnej społeczności gestami pod adresem sunnitów, wiedząc, że nie ma żadnej gwarancji zdobycia ich zaufania. W poprzednich miesiącach wykonał również kilka gestów jednoznacznie sugerujących, że chce pozbyć się Solejmaniego i innych irańskich oficerów. Tyle, że polegający wyłącznie na „odtworzonym” po 2003 r. irackim wojsku rząd ryzykuje zabójczą dla siebie – zupełnie dosłownie – powtórkę z ubiegłorocznej ofensywy ISIS. Szyickie oddziały i irańscy oficerowie biorą zatem udział we wszystkich działaniach wojsk irackich przeciw terrorystom. Najprawdopodobniej według opracowanych w Korpusie Strażników Rewolucji Islamskiej planów toczone są ofensywy w prowincjach Anbar i Niniwa, w tym szykowany od dwóch miesięcy marsz na Mosul, największe miasto w irackiej części „kalifatu”. Obie potrwają co najmniej po kilka miesięcy. Szybkich sukcesów nie będzie. Wyzwolenie kolejnej wsi czy miasta nie oznacza zlikwidowania lokalnych ognisk terroryzmu. Komórki sunnickich fanatyków są w Iraku zresztą nie tylko na ziemiach poza rządową kontrolą. W odwecie za każdy wydarty kilometr organizują zamachy na szyitów. Ci utwierdzają się w nienawiści. I tak dalej… i tak dalej…
Al-Abadi nie może być pewien swego nawet w Bagdadzie. Masowe manifestacje przeciwko premierowi bez specjalnego kłopotu skrzykuje od początku roku Muktada as-Sadr. 28 marca jego zwolennicy zorganizowali pokojową pikietę w tzw. Zielonej Strefie, gdzie urzędują władze i gdzie mieszczą się ambasady. As-Sadr domaga się, by al-Abadi zrealizował szumnie zapowiadany w sierpniu, plan reform i dokonał rekonstrukcji rządu. Jego żądania, choć mało konkretne, znajdują posłuch wśród ubogich szyitów. Ci mają poczucie, że rząd może i walczy z terrorystami, ale robi to na tyle mało skutecznie, że szyici nawet na terenach, gdzie zdecydowanie dominują, nie mogą czuć się bezpieczni, dowodem ostatni samobójczy zamach po meczu w Iskandarijji. Do tego al-Abadiemu zarzuca się bezczynność w obliczu rozbuchanej korupcji, obojętność wobec losu ubogich i kompletny brak pomysłu na podźwignięcie kraju, choćby częściowe, z gospodarczej ruiny. Muktada as-Sadr te nastroje z łatwością rozdmuchuje i przekuwa w poparcie dla siebie jako męża opatrznościowego, niemalże cudotwórcę, chociaż sam dla siebie jak dotąd władzy nie żąda. Czy to rozważna taktyka watażki przemienionego w prawdziwego polityka? Czy też as-Sadr jest kolejną marionetką w irańskich rękach, tym razem uruchomioną po to, by al-Abadi zrozumiał, że nie jest niezastąpiony? A może wchodzi w grę jakiś wariant pośredni? Trudno przecież uwierzyć, by lata 2007-2010, które as-Sadr spędził w irańskim Ghom, minęły mu tylko – jak głosi oficjalna wersja – na studiowaniu szyickiej wersji szariatu, by zdobyć upragniony tytuł ajatollaha.
Przyszłość Iraku rysuje się czarno. Nawet w najbardziej optymistycznym wariancie. Zakłada on, że al-Abadi dogada się jakoś z as-Sadrem (ewentualnie także z jego inspiratorami) i krajowi oszczędzony zostaje przynajmniej kryzys centralnej władzy. Ofensywa przeciwko Państwu Islamskiemu mozolnie posuwa się do przodu i przynosi rezultaty, tym bardziej, że w tym samym czasie terroryści przegrywają także w sąsiedniej Syrii. W dodatku rząd pojmuje już, jakie błędy popełniono po 2003 r. i wykonuje kolejne gesty pod adresem sunnitów, a ci nie rodzą się przecież fanatykami, chcą spokojnie żyć. Tyle, że nawet przy tak korzystnym dla Iraku splocie okoliczności wydarte ISIS obszary kraju będą leżały w ruinie, a terroryzmu nie da się z dnia na dzień ani nawet z miesiąca na miesiąc wykorzenić. Wśród ubogich mieszkańców północnego Iraku, którym wojna odebrała wszystko, nadal będą krążyć wysłannicy radykalnych organizacji, obiecujących spełnienie i szybką ścieżkę do raju. W zniszczonym kraju bez perspektyw będą znajdować posłuch. A z czego odbudowywać kraj? Może z pomocy zachodniej? Nie, tę Irak już dostał w 2003 r.
Juan Guaido – „demokratyczny” prezydent Wenezueli cz. II
Kiedy zawiodły próby wywołania rozruchów na wielką skalę za pomocą wyłączenia elektrycznoś…
dobry tekst [jak zawsze]