W Belfaście, Derry i gdzie indziej w Irlandii Północnej granice są wszędzie, ostentacyjne lub niewidzialne. Mało jest stref mieszanych, poza śródmieściem stolicy Ulsteru. Osiedla mieszkaniowe chcą być kulturalnie homogeniczne, a im bardziej biedna dzielnica, tym bardziej podkreśla swą tożsamość. To z takich dzielnic ruszył na początku kwietnia uliczny bunt, który groźnie rozświetla rześkie noce Irlandii Północnej.
Dziś mija 23 rocznica Porozumienia Wielkopiątkowego, które zakończyło prawie 4o lat wojny domowej między irlandzkimi republikanami, w większości katolikami, a brytyjskimi lojalistami-unionistami, zwykle protestantami. Tysiące zabitych, dziesiątki tysięcy rannych, okaleczonych rodzin z obu obozów i wszechobecna powojenna trauma, która do dzisiaj jeszcze dotyka ok. 35 proc. ogółu poddanych angielskiej królowej na wyspie. Prawie ćwierć wieku fasadowego pokoju pękło jak bańka mydlana w wyniku tzw. protokołu irlandzkiego towarzyszącego rozwodowi Wielkiej Brytanii z Unią Europejską.
Policjantom udawało się dotąd nie dopuścić do bezpośredniego starcia oburzonych republikanów z unionistami, ale napięcie nie opada i wielu obawia się najgorszego, wznowienia starego, ale żywego konfliktu, w której ofiary będą śmiertelne.
Co się stało?
Porozumienie Wielkopiątkowe z 10 kwietnia 1998 r. było możliwe dzięki odstąpieniu od przemocy równocześnie przez ludzi Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA) i licznych bojówek protestanckich. Otwarto granicę z Irlandią, zdjęto druty kolczaste, brytyjscy żołnierze zniknęli, katolicy i protestanci podzielili się władzą. To wszystko chcieli jakoś zachować negocjatorzy europejscy negocjujący Brexit, ale ostatecznie się nie udało, gdyż musiała powstać nowa granica – morska i tylko celna – między Irlandią Północną a resztą Zjednoczonego Królestwa, jeśli granica na irlandzkiej wyspie miała pozostać otwarta. W rezultacie Brytyjczycy z Belfastu są symbolicznie oddzieleni od reszty kraju.
Ta nowa granica w zasadzie ogranicza się do wypełniania papierów w portach i na towarowych lotniskach, ale spowodowała komplikacje handlowe i w ogóle wymiany towarów, do tego stopnia, że rząd londyński zawiesił ją na pół roku, co stało się powodem kolejnego konfliktu z Unią. Tak, czy inaczej, północnoirlandzcy lojaliści odebrali powstanie tej granicy jako zdradę, przesunięcie ich do „drugiego sortu” obywateli, ich, którzy „od zawsze” panowali w Ulsterze, jak nazywają „swoją” część Irlandii. Dla IRA i jej politycznego skrzydła – partii Sinn Fein – zbrojna obecność Brytyjczyków to tylko „okupacja”, która się kiedyś zakończy, może po prostu rozpadem Wielkiej Brytanii.
Nowy układ sił
Zdaniem licznych Irlandczyków gwałtowna frustracja unionistów wywodzi się z przeświadczenia, że po prostu przegrali. W ostatnich dziesięcioleciach doszło do wielkiej zmiany: irlandzcy katolicy nie są już pogardzaną mniejszością w Irlandii Północnej. Stanowią połowę populacji i wkrótce będą większością, bo w szkołach dzieci z rodzin irlandzkich jest połowa, a protestanckich (probrytyjskich) jedna trzecia. Zmieniło się też znacznie otoczenie polityczne: Ulster nie jest już dla Anglików „strategicznym terytorium” i jest postrzegany raczej jako ekonomiczny ciężar, który znacznie osłabia dawne patriotyczne przywiązanie. Do tego amerykański prezydent Joe Biden (katolik pochodzenia irlandzkiego) wyraźnie stoi po stronie Irlandczyków…
Czyżby Irlandia, po stuleciach brytyjskiej dominacji, mogłaby w końcu się zjednoczyć? To na razie wydaje się dalekie, wręcz niemożliwe, a jednak niepokoi ulsterskich protestantów. Oni sami nie bardzo się zgadzają, co właściwie było bezpośrednią przyczyną obecnych, kwietniowych rozruchów. Pod koniec marca lokalna prokuratura odstąpiła od ścigania dużej grupy członków kierownictwa Sinn Fein, która w zeszłym roku bez masek i „społecznego dystansu” wzięła udział w pogrzebie Bobby’ego Storeya, byłego szefa wywiadu IRA. Wśród żałobników była Michelle O’Neill – zwolenniczka zjednoczenia i wicepremier w lokalnym rządzie protestantki, premier Arlene Foster. Umorzenie tej sprawy było znakiem zmiany układu sił politycznych, który doprowadził wielu unionistów do pasji, choć część z nich uważa, że bunt młodzieży wziął się raczej z akcji policji przeciw protestanckiej mafii narkotykowej, też pod koniec marca.
Smętny „ogień radości”
Dystrybucją narkotyków w hrabstwie Antrim zajmuje się jedna z licznych probrytyjskich podziemnych organizacji paramilitarnych UDA (Ulster Defence Association), więc wystąpienie policji przeciw „swoim” szybko zaalarmowało inne stowarzyszenia. To one od setek lat świętują swą władzę w Irlandii Północnej każdego 12 lipca, w rocznicę bitwy pod Boyne z 1690 r., kiedy wojska protestanckiego króla Wilhelma III Holenderskiego pokonały armię katolika Jakuba I Angielskiego. To publiczne świętowanie Brytyjczycy wprowadzili ponad sto lat po bitwie, zaniepokojeni rosnącym zbliżeniem katolickiej i protestanckiej biedoty.
Prowokacyjnym protestanckim paradom towarzyszy palenie gigantycznych ognisk, gdy płoną stosy palet i opon na cztery i więcej pięter. Na ich szczycie sterczy zwykle irlandzka flaga, która ma spłonąć wśród okrzyków zwycięstwa. Ciekawostka: od kilku lat w budowie stosów „bonfire” pomagają polscy katolicy pracujący u protestantów, czym ci ostatni chwalą się w wywiadach, na znak swojej tolerancji. Religia, choć pozostaje znaczną częścią tożsamości, nie odgrywa już większej roli w podziałach politycznych. Problem polega na tym, że w tym roku palenie „ogni radości” może przerodzić się w wystąpienia zbrojne, bo kolejne unionistyczne organizacje ogłaszają odstąpienie do Wielkopiątkowego pokoju.
Natura konfliktu
Dziś te porównania, choć zeszły na drugi plan, pozostają żywe, bo percepcja konfliktu wśród Irlandczyków nie bardzo się zmieniła. Przez stulecia byli traktowani jako podludzie bez praw, a teraz wydaje im się, że stoją u progu zwycięstwa, wyzwolenia i zjednoczenia kraju… co swoją drogą ma dodać optymizmu Palestyńczykom. Problemy podziałów tożsamościowych trwają, bo Brytyjczycy nigdy nie zgadzali się na szkoły mieszane wyznaniowo, nawet wtedy, gdy Irlandczycy uzyskali równe prawa. Obecne uczucie opuszczenia przez Londyn radykalizuje protestancie rodziny, co nie zapowiada niczego dobrego, bo i republikanie mają dość manifestacji unionistycznej hegemonii, choćby stała się już niepewna.
Rytualne apele
Przez cały miniony tydzień niemal wszyscy zainteresowani politycy wzywali do zakończenia rozruchów. Władze lokalne, premierzy Irlandii i Wielkiej Brytanii, prezydent Biden, instancje europejskie apelują o spokój w Belfaście, Londonderry i innych miejscowościach, lecz niemal wszyscy na miejscu czują, że wraz z upadkiem porozumienia Wielkopiątkowego – konsekwencją Brexitu – mleko już się rozlało. Na razie policja ma do czynienia z dzieciakami ciągnącymi amfetaminę i piwo, ale stoją za nimi dorosłe siły, dla których rachunek nigdy nie został wyrównany, które jednoznacznie prą do starcia z Irlandczykami, szykowanego na lipiec.
Czy Brytyjczykom da się to opanować? Wysłanie wojska raczej nie uspokoi sytuacji, a i rozwiązanie polityczne stoi pod znakiem zapytania, bo nie wiadomo, czy lokalny mieszany rząd długo się utrzyma. Gazeta Belfast Telegraph cytuje Lauren, protestancką pracownicę socjalną: „To wszystko przez to, że ludzie sądzą, że nikt ich nie słucha. Rozruchy uważają za jedyny środek, by zostać wysłuchanym. Mają wrażenie, że ich brytyjska tożsamość została im odebrana, ale i inni czują, że Irlandię Północną ciągle odstawia sie na bok.” Na ulicę zaczynają zresztą wychodzić republikanie. To może znaczyć, że polityczne apele spełzną na niczym i stary konflikt znowu przyniesie śmierć, niestety.