Konserwatywna Partia Niepodległości (PN) zwyciężyła w wyborach do islandzkiego parlamentu (Althingi). Nie będzie jednak rządzić samodzielnie. Potrzebny jest koalicjant, ale pozostałe formacje niechętnie odnoszą się do zawarcia sojuszu z uwikłanym w afery ugrupowaniem.
To będą długie i trudne negocjacje – tak o perspektywie zawiązania rządu koalicyjnego piszą islandzkie tytuły. Wynik 25 proc., a więc o 4 pkt proc. niższy od uzyskanego w ubiegłorocznych wyborach, wystarczył partii premiera Bjarniego Benediktssona do wygranej, ale nie do uzyskania większości w parlamencie. Drugą lokatę zajął Ruch Lewicowo-Zielony, partia lubianej polityczki Katrin Jakobsdottir, zdobyła 17 proc. głosów.
Czarnym koniem wyborów okazał się Sojusz Socjaldemokratów, który podwoił stan posiadania w Althingi, otrzymując poparcie 12 proc. uczestników głosowania. Niespodzianką jest również niezły wynik Nowej Partii Centrowej, której liderem jest Sigmundur Gunnlaugsson, były szef rządu, zamieszany w wyprowadzanie pieniędzy do rajów podatkowych. Tendencji zwyżkującej nie zdołali utrzymać Piraci, którzy w poprzednich wyborach zajęli sensacyjne trzecie miejsce z 14 proc. poparciem. Tym razem zaufało im tylko 9 proc. wyborców.
Kto się z kim dogada? Wiele wskazuje na to, że nie powstanie żadna koalicja. Żadna z sił politycznych nie chce zasiąść do stołu z formacją Bjarniego Benediktssona, premiera, którego poprzedni gabinet obaliła we wrześniu afera wokół niedozwolonych wpływów na ferowanie wyroku w sprawie mężczyzny oskarżonego o gwałt na nieletniej. Ojciec szefa rządu miał naciskać na skrócenie kary sprawcy. Wykluczona jest również koalicja lewicy i Piratów, te ugrupowania nie posiadają wystarczającej liczby mandatów w parlamencie. Możliwe więc, że Islandczycy już wkrótce po raz kolejny pójdą do urn.