Wczoraj szambo znów wybiło. Po tym, jak ujawniono, że w Warszawie na Pradze policja znalazła zgwałconą 13-latkę w ciężkim stanie, w internecie nastąpił wysyp nienawistnych komentarzy wyżywających się na ofierze przemocy. To faktycznie obrzydlistwo, obok którego trudno przejść obojętnie. Widok “elaboratów”, w których stado hejterów i, niestety, hejterek sili się na “ekspercki” wykład, dlaczego zgwałcone dziecko jest samo sobie winne, może przyprawiać o mdłości. To, że w takich przypadkach część Polaków jest skłonna obarczać winą kogokolwiek, np. rodziców ofiary, tylko nie gwałciciela, pokazuje, że żyjemy w bardzo patriarchalnym społeczeństwie, gdzie oburzenie wzbudza nie przemoc seksualna a jej ujawnienie. Niewykluczone, że jest to czynnik częściowo odpowiadający za pedofilię księży, oznacza bowiem przyzwolenie.
Ja jednak o czym innym. Większość osób nie uświadczyłaby tej feerii ohydy, gdyby nie “rewolucyjna czujność” lewicujących fanpejdży, które, zgodnie z upowszechnioną już metodą, zaczęły rozsyłać screeny z hejterskimi wypocinami. Ten modus operandi został spopularyzowany przez Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Nie jest to zasadniczo zły pomysł, bo pogarda i przemoc zawsze zasługują na potępienie i bez ich stanowczej krytyki będą się plenić. Problem z tego rodzaju działaniem jest inny. Jego łatwość i wygoda prowadzą do dwojakiego rodzaju skutków – po stronie krytykujących i krytykowanych.
Po pierwsze, zafiksowanie się na powtarzanym w nieskończoność “świętym oburzeniu” w social mediach – nawet jeżeli jest ono słuszne – może prowadzić do niekontrolowanego rozdęcia “lewackiej bańki”, a więc do oderwania od rzeczywistości. Często zresztą faktycznie do tego prowadzi. Część osób o równościowych poglądach spędza więc codziennie godziny na “masakrowaniu prawaków” na fejsie, a przestaje się jednocześnie odzywać do ludzi w rzeczywistości fizycznej, bo dzięki własnej aktywności żyje w narastającym przekonaniu, że to wszystko faszyści. Tymczasem tak nie jest. Większość ludzi na ulicach i w środkach komunikacji miejskiej być może faktycznie cierpi na umiarkowany oportunizm cechujący gatunek ludzki w ogóle, zdecydowanie jednak nie atakuje wściekle każdej osoby ciemnoskórej lub np. o nieheteronormatywnym wyglądzie. Na ich widok przypuszczalnie się spinają i odczuwają dyskomfort, trudno jednak potępiać ich za same emocje, które biorą nad nimi górę z racji ich konstrukcji socjopsychicznej.
Jednak ludzie nieszkodliwi w realu często wypisują w necie głupoty krzywdzące innych. Tak niestety działają social media: tworzą przestrzeń dla ekspresji pozbawionej wszelkich hamulców, żerują na odruchach, najniższych instynktach i prowokują agresję symboliczną. Wynika to w dużej mierze z ukształtowania kulturowego ich użytkowników, a na zmianę tego podłoża przyjdzie nam poczekać długie lata. Żeby jednak móc je zmienić, trzeba wyjść z internetów.
Raz, że ludzie, znając lewaków tylko z meandrów sieci, mogą wyrobić sobie o nich zdanie wyłącznie jako o fanatykach “świętej wojny”, specjalizujących się w lustracji, sądach kapturowych i potępieniach, którzy – owładnięci manią tropienia faszyzmu – czepiają się każdego słowa (bo jest to rozbrajająco proste). Dwa, że internetowa wojna figur retorycznych jest niestety z górę przegrana. To walka z wiatrakami. Niestety realni faszyści są w stanie spożytkować cały bagaż kulturowy wzięty z rzeczywistości społecznej, żeby kształtować przestrzeń social mediów jak im się podoba. A potem dzięki temu mogą na ulicach skutecznie mobilizować Polaków do spektakli nienawiści i inspirować do fizycznych napaści na osoby nieprzypominające Roberta Winnickiego ani Mariana Kowalskiego. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że popularność „rozjeżdżania” rasistów na facebooku zbiega się z malejącą frekwencją wszelkich demonstracji antyrasistowskich i pikiet solidarności z uchodźcami. Może święte oburzenie to tylko para idąca w gwizdek?
Byłem wczoraj na znakomitej dyskusji, jaką zorganizowała warszawska Feminoteka. Dotyczyła roli, jaką związki zawodowe mogą pełnić w walce o prawa reprodukcyjne kobiet. Na kwestie czasem kojarzone jako “kulturowe” i “światopoglądowe” warto spojrzeć jako na palące problemy społeczne związane ze współistnieniem ludzi w życiu codziennym. To jest właśnie okazja do krzewienia równościowych wartości w sposób pozwalający otworzyć się lewicy na “zwykłych ludzi”. Lepiej przestać się podniecać dziecinadą “walki” w internetach i znaleźć sposób, by móc dyskutować z Polkami i Polakami bez rzucania im się do gardeł. Bo tylko patrząc im w oczy można odróżnić dyskusję z poglądem lub działaniem od walki z osobą, którą z góry się skreśla.