Akcję #MeToo zapoczątkowała aktorka Alyssa Milano, kiedy wylało się holiłódzkie szambo na podwórku producenta Harveya Weinsteina. Z całego świata popłynęły świadectwa jej koleżanek z branży, mówiące o niedopuszczalnych zachowaniach bogatych, wpływowych facetów. Weinstein bawił się do tej pory na tym samym podwórku, co Donald Trump i Bill Cosby, a nawet Woody Allen. Na podwórku kogutów z wypchanymi forsą kieszeniami, którym wydaje się, że kobiece „nie” ich nie dotyczy.
Akcja rozszerzyła się na wszystkie kobiety, które kiedykolwiek doświadczyły molestowania. Przyznam szczerze, jak zwykle miałam szereg wątpliwości. Przede wszystkim, jako kobieta, która nie raz słyszała niewybredne zaczepki i żarty od przypadkowych osób, ale która poza poczuciem dyskomfortu nie doznała nigdy molestowania „większego kalibru”, nie chciałam urazić swoimi wyznaniami tych wszystkich, które do dziś leczą głęboką traumę po gwałcie czy długotrwałym szantażowaniu na tle seksualnym przez przełożonego. Któraś z koleżanek na Facebooku przywołała dramatyczne przykłady kobiet na terenach objętych konfliktami zbrojnymi, kobiet-zabawek seksualnych żołnierzy, kobiet ubezwłasnowolnionych przez mężów. Wobec tych zjawisk, moje wyznania o uwagach na temat cycuszków i tyłeczka czy zbyt rubasznych komplementach, jawiłyby się jak żalenie na ugryzienie komara, podczas gdy w tym samym pokoju siedzi osoba, której ktoś chlusnął kwasem siarkowym prosto w twarz. Jak ognia bałam się spłycenia problemu, który przecież realnie istnieje i cierpią przez niego miliony kobiet.
Do akcji przekonały mnie jednak komentarze mężczyzn – właśnie mężczyzn. Mądrych mężczyzn, których, jak się okazało, jest w moim otoczeniu mnóstwo. Mądrzy mężczyźni pisali wprost o tym, że akcja zachęciła ich do refleksji nad własnym udziałem lub współudziałem w wytwarzaniu kultury gwałtu i molestowania. Przyznawali, że dzięki lekturze facebookowych dyskusji pod wpisami, stali się uważniejsi w komunikacji, zaczęli również zwracać uwagę na to, jak reagują w sytuacji, gdy są świadkami molestowania. Wielu z nich mówiło o presji, którą odczuwają sami – presji, którą na nich również nakłada patriarchat. Wyznawali, że przez lata sami musieli mierzyć się ze stereotypem zdobywcy, który „bierze co swoje”, przepraszali za te momenty, kiedy być może potraktowali tę ramę zbyt dosłownie, raniąc przy tym innych. Przepraszali za to, że nie zareagowali, kiedy było trzeba, bo nie przyszło im to wówczas do głowy. Dyskusje, które mogłam przeczytać pod hasztagami, uważam za wyjątkowo cenne – zwłaszcza, że trafiały się również komentarze moralizatorskie, pełne zaprzeczeń i oskarżeń o manipulację zjawiskiem, na zasadzie „milczały przez lata, a teraz przypomniały sobie, że są ofiarami”. Tym bardziej warto docenić głosy dojrzałe, potrafiące uderzyć się w pierś bez zasłaniania się wymówkami.
I chociaż panicznie bałam się, że akcja ta przerodzi się w nakręcanie spirali wzajemnego oskarżania, okazało się, że daliśmy i dałyśmy sobie solidną dawkę wsparcia. Jeden z mądrych mężczyzn w moim otoczeniu napisał, że „zdaje sobie sprawę, że dać komuś w mordę, a wbić w tę mordę siekierę – to dwie różne rzeczy”. I że oczywiście, nie za każdym #metoo stoi tak tragiczna historia jak na przykład szantaż czy gwałt. Ale za każdym stoi czyjś brak empatii – świadomy bądź nie. Nie relatywizujemy. Po prostu chcemy się zmienić. Jestem bardzo wdzięczna za te wszystkie słowa, dzięki nim z naprawdę szczerą ulgą mogę napisać #jateż.