Musieliśmy trzymać ich pod gołym niebem, bo tego wymagała nasza racja stanu. Narazilibyśmy bezpieczeństwo Polski i Polaków, gdybyśmy przyjęli wniosek o ochronę międzynarodową od 52-letniej Gul z Afganistanu, jej córki Mursal i syna Masuda. Gdyby polskie państwo wypełniło wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i dało trzydziestu dwóm ludziom wodę i schronienie, zawaliłoby się na drugi dzień. Po prostu nie mogliśmy ich wpuścić, bo gdybyśmy to zrobili, to przyszliby za nimi następni. Obcy, niebezpieczni, wysłani przez naszych śmiertelnych wrogów.

Na szczęście nie ugięliśmy się przed szantażem. Spokojnie patrzyliśmy, jak koczują na ziemi, jak kobiety i dziewczyny nie mają jak się umyć, jak marzną i zapadają na zdrowiu, jak krzyczą o pomoc, a potem nie mają już siły krzyczeć. Zastanawialiśmy się nawet, czy naprawdę przyszli stamtąd, skąd przyszli, bo to przecież za daleko, coś tu nie pasuje. Zapomnieliśmy, że jeszcze niedawno byliśmy bardzo przejęci tym krajem. Nasi chłopcy mieli pokazywać jego mieszkańcom, co to jest demokracja i prawa człowieka! To przecież nie nasza wina, że zamiast demokracji wyszła katastrofa i morze krwi. Pokazaliśmy już tutaj, na naszej własnej ziemi, jak bardzo te prawa człowieka są dla nas ważne i niepodważalne. Zachowaliśmy się jak trzeba. Bo trzeba było przecież ich zatrzymać, żeby odstraszyć następnych.

Nie rozumieliśmy tego, ale następni i tak przyszli, w nadziei, że powiedzie im się lepiej niż tamtym. Część z nich trzymała się tej nadziei nawet po drugim, trzecim, piątym przepychaniu przez druty. Czyżby w ich krajach też żyło się tak źle, że chcieli się z nich wydostać za wszelką cenę, i to wcale nie do Polski? Nie wiedzieliśmy tego za bardzo, nieznany świat obcych niebiałych ludzi aż tak nas nie interesował. Szli też tacy, których do kolejnych prób, coraz bardziej beznadziejnych, popychali, dosłownie, strażnicy graniczni państwa, w którym też chcieliśmy budować demokrację i krzewić prawa człowieka. Może to z daleka faktycznie wygląda tak, jakbyśmy niewiele się od nich różnili, kiedy oni wyrzucali ludzi do lasu po naszej stronie, a my wywoziliśmy do lasu po stronie przeciwnej. Ale to była racja stanu. Musieliśmy pozbyć się wyczerpanych rodzin z dziećmi, musieliśmy przepędzić chorych i wycieńczonych na drugą stronę zasieków. Tak się postępuje, kiedy stawką jest bezpieczeństwo państwa.

Mieliśmy słuszność i nie mamy sobie nic do zarzucenia. Jak zawsze. Zresztą na wszelki wypadek wyrzuciliśmy z granicy wszystkich niezależnych obserwatorów, żeby docierały do nas tylko komunikaty Straży Granicznej. Takie, które będą nas utwierdzały w tym słusznym przekonaniu. Zresztą słuchaliśmy ich na początku dość pilnie: tego o pierwszej śmierci, o drugiej i trzeciej, o siódmej, o tym, że temperatura codziennie spada poniżej zera…

O kolejnych umierających nie było komunikatów, bo już świetnie rozumieliśmy, że jest wojna, a na wojnie są ofiary, dzieci też.

Jakoś może zainteresował nas jeszcze ten z 20 października. Bo dotyczył kilkanaściorga Afgańczyków, z tej grupy, od której się wszystko zaczęło. My zgodnie z racją stanu trzymaliśmy ich – do spółki z naszym śmiertelnym wrogiem – dwa miesiące pod gołym niebem, oburzając się, że Białorusini przynoszą im wodę i jakieś jedzenie, a oni rzucili się z drewnianymi kłodami na zasieki. Niektórzy rzucali nawet kamieniami. Dowiedzieliśmy się, że zdążyli przejść na drugą stronę dosłownie na krótką chwilę, zanim nasi chłopcy powalili ich na ziemię, potraktowali gazem łzawiącym i wywieźli do lasu. Żeby umierali gdzie indziej. Tak, jak było trzeba. Zgodnie z procedurą, nie przestarzałą Konwencją Genewską (może jej podpisanie też nam ktoś, hybrydowo, narzucił?).

Nie rozumieliśmy wprawdzie, jak człowiek, nawet po tych dwóch miesiącach na zimnie, może być tak zdesperowany, by rzucić się na druty, wiedząc, że strzegą ich ludzie uzbrojeni i bezwzględni, ale nie to jest ważne. Obroniliśmy naszą granicę. A za jakiś czas znowu wzięliśmy się za krzewienie praw człowieka na wschodzie, ale to już inna historia.

W ten sposób będziemy za kilka lat czytać i opowiadać o kryzysie, który latem 2021 r. sprowadził na nas wróg ze wschodu. Doczekamy się weteranów Wielkiej Wojny Hybrydowej, pomników, tablicy na murze, którym opaszemy cały kraj. A przynajmniej, sądząc po badaniach opinii publicznej, tego właśnie życzyłaby sobie większość polskiego społeczeństwa.

Gdyby większości się odwidziało, wymyślimy inną historię. Jak ratowaliśmy niewinne ofiary wroga ze wschodu, z narażeniem życia krążąc po lasach i bagnach, a jeśli już kogoś wypchnęliśmy, to tylko przez pomyłkę, sprowokowani, w samoobronie.

I tylko tragedia ludzi na granicy, w których nie widzieliśmy ludzi, będzie prawdziwa. I ciała w lasach, których nigdy nie znajdziemy. Ale to przecież nie byli dla nas ludzie, tylko obcy. Nigdy się takimi specjalnie nie przejmowaliśmy.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…