Po raz kolejny Japonią wstrząsają protesty przeciwko obecności amerykańskich żołnierzy. Nie ustaje gniew po zgwałceniu i zamordowaniu Japonki przez cywilnego pracownika bazy USA.
W niedzielne popołudnie mieszkańcy Okinawy ponownie wyszli na ulice. Dziesiątki tysięcy Japończyków i Japonek nie chcą, by wyspa nadal była siedzibą potężnej amerykańskiej bazy wojskowej. Jeśli natomiast baza miałaby zostać, mieszkańcy nie życzą sobie jej rozbudowy. Popiera ich w tym względzie gubernator Okinawy Takeshi Onaga, który nie raz domagał się, by baza została przeniesiona poza bardzo gęsto zaludnioną wyspę.
Powodem, dla którego mieszkańcy Okinawy najchętniej pozbyliby się sojuszników, nie jest jakaś alternatywna wizja polityki zagranicznej, ale ogromny wskaźnik liczby przestępstw popełnianych na wyspie. To, że między tym wskaźnikiem a obecnością Amerykanów zachodzi prosty związek, przyznają nawet w Waszyngtonie. Aby agresywni wojskowi nie straszyli Japończyków, dowództwo bazy zdobyło się jednak na razie tylko na wprowadzenie ograniczeń w zakresie spożywania alkoholu poza bazą. A po tym, gdy w kwietniu cywilny pracownik bazy zgwałcił i zamordował 20-letnią Japonkę, w garnizonie ogłoszono miesiąc żałoby.
To jednak mieszkańców nie przekonuje. Od końca maja regularnie wychodzą na ulice, domagając się wyprowadzenia bazy poza Okinawę. Po drugiej stronie mają nie tylko aroganckich sojuszników, ale także własny rząd. W Tokio uważa się sojusz ze Stanami za strategiczną kwestię bezpieczeństwa, a obecność baz – za jego największą gwarancję.