Ach, co on znowu narobił ten Trump, pytają różni dyplomaci, patrząc z otwartymi ustami na amerykańskie uznanie Jerozolimy jako izraelskiej stolicy. Odpowiedź jest prosta: spłaca rachunek, tym chętniej, że nie on go zapłaci.
Już w czasie ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej, na marcowym zgromadzeniu rocznym AIPAC, tj. politycznego lobby proizraelskiego w Ameryce , kandydat Trump próbował nadrobić swoje opóźnienie w stosunku do Hillary Clinton mówiąc wszystko, czego spodziewało się audytorium. Dostał oklaski na stojąco, ale i tak jego konkurencyjność wypadła blado, bo przecież Clinton, wybrana już przez Wall Street i media, od zawsze podkreślała „bezwarunkowe poparcie” swego kraju dla państwa żydowskiego.
Trump wiedział, że musi dać coś więcej, by przechylić na swoją stronę żydowskich i chrześcijańskich syjonistów. Na ostatniej prostej kampanii, pod koniec września 2016 r. spotkał się więc publicznie z premierem Netanjahu, któremu obiecał, że jako prezydent oleje ONZ, prawo międzynarodowe i światową dyplomację: uzna Jerozolimę za stolicę Izraela i przeniesie tam amerykańską ambasadę, zostawiając wszystkie inne zachodnie przedstawicielstwa w Tel-Awiwie. Trudno było zrobić coś lepszego dla przyciągnięcia uwagi lobby.
Amerykański „pas biblijny” był zachwycony, nie tylko skrajny nacjonalista Netanjahu. Od momentu proklamacji państwa żydowskiego na południu eksplodował amerykański syjonizm chrześcijański, ów odłam ewangelików, który uwierzył, że 8 werset 66 rozdziału Księgi Izajasza zapowiada ponowne przyjście Chrystusa, gdy państwo żydowskie powstanie „w jeden dzień”, jak to się miało stać w 1948 r.. Co najmniej 40 milionów wyborców całym sercem popiera więc Izrael i życzy mu sukcesów, bo jest on warunkiem Armageddonu i nawrócenia Żydów przed obliczem Pana. Chrześcijański syjonizm, popierany bardzo chętnie przez lokalny syjonizm żydowski, stał się skrajnie prawicową siłą polityczną, która może być decydująca.
Mamy tu zjednoczenie wielu mitów. Czyż żydowskie państwo kolonialne nie jest boskim wcieleniem Ameryki, która dzielnie kolonizowała ziemie „dzikich”, by stać się światowym imperium? To normalne więc, że Palestyńczycy żyją w ogrodzonych bantustanach, skrawkach swej dawnej ziemi. To oni zapłacą wyborczy rachunek Trumpa, jak zapłacili już swoją ojczyzną za „ostateczne rozwiązanie” podjęte przez „wieczną” III Rzeszę. Gdyby nie ono, wzruszona ONZ nie podjęłaby w jeden dzień owej pamiętnej rezolucji ustanawiającej Izrael. To było odszkodowanie za krwawy antysemityzm „białej cywilizacji”, wypłacone z cudzej kieszeni.
Jerozolima , „wieczna i niepodzielna stolica Izraela” – według formalnej aneksji z 1980 r., spełnia w biblijno-narodowej mitologii żydowskiej olbrzymią rolę, podobnie jak w muzułmańskiej i chrześcijańskiej, a Trump z podwójną siłą wprowadził wątek religijny do bliskowschodniego konfliktu. Izrael oczywiście już wcześniej prezentował się jako mesjańskie „przedmurze cywilizacji zachodniej” (Zachód po wojnie zaliczył Żydów do białych), w epickim zderzeniu cywilizacji, które ma za przedmiot religię. To oczywiście zawracanie głowy, bo chodzi tam o zwykły konflikt o zabraną ziemię, o relację okupanta z okupowanymi. Ale oto religijne ściemnianie tej relacji odniosło kolejne zwycięstwo. Przybliżając nas do Armageddonu, tak pożądanego w hollywoodzkiej Ameryce.