Jacek Żakowski jest publicystą niezwykłym. Zdarzają mu się teksty błyskotliwe, wizjonerskie, świadczące o tym, że – jako jeden z naprawdę niewielu komentatorów tzw. głównego nurtu – coś rozumie ze współczesnej rzeczywistości. I zawsze, kiedy nazbiera się dużo powodów, żeby Żakowskiego lubić, nagle mówi coś oszałamiająco idiotycznego.
„Powiem jednak brutalnie: w Polsce od pokoleń mężczyźni zostawiają kobiety z dziećmi i idą na wojnę. (…) To jest złe, ale nie ma ratunku. Jak jest sytuacja, którą oceniamy jako wyższą konieczność, np. obrony demokracji albo wolności, to rodzina cierpi! I jeżeli człowiek decyduje się zapłacić tak ogromną cenę, by zrobić coś dla kraju jak pan Kijowski, to tym bardziej należy mu się szacunek i uznanie! (…) Cmentarze wojenne pełne są grobów bohaterów, których dzieci zapłaciły cenę” – powiedział Żakowski dla „SuperExpressu” w spektakularnie żałosnej próbie obrony Mateusza Kijowskiego, który mając 80 tys. zaległości w alimentach, rzucił pracę, bo – jak twierdzi – nie dał rady pogodzić jej z przewodzeniem Komitetowi Obrony Demokracji, gdzie występuje jako symbol praworządności. Kijowskiemu trzeba oddać, że nie ma z tymi słowami nic wspólnego.
Wszystko w porównaniu Żakowskiego jest złe – poczynając od samej akceptacji tego, że „mężczyźni zostawiają kobiety z dziećmi i idą na wojnę”. Po pierwsze – panie Żakowski, nie ma żadnej wojny. Jest kryzys państwa prawa. Używanie wielkich słów, wielkich metafor, porównywanie się do żołnierzy ginących na polu chwały albo internowanych więźniów politycznych sprawia, że Pan, Mateusz Kijowski czy Magdalena Środa (wykrzykująca ostatnio w studiu w TVN24 „Uwolnić Zbyszka Bujaka!”, bo tak jej się przypomniało) – wyglądacie śmiesznie. Po drugie – walka z tym kryzysem nie wymaga penisa – nie trzeba go pokazywać ani przy organizacji demonstracji, ani podczas wizyty w mediach, ani na spotkaniu z innymi członkami i członkiniami KOD, ani (jak sądzę, może o czymś nie wiem) przy żadnej aktywności, związanej z przewodzeniem jakiemuś ruchowi społecznemu czy politycznemu. Żeby zostać politykiem, nie trzeba być mężczyzną – tak to działa w Polsce od 1918 roku, naprawdę, panowie, czas się przyzwyczaić.
Tymczasem Żakowski rysuje nam cokolwiek przestarzały podział – po jednej stronie są mężczyźni, przynależni do dominującej publicznej sfery spraw ważnych, którym należy się szacunek i uznanie. Po drugiej – kobiety (a wraz z nimi dzieci, naprawdę, kraj dzieworództwa), związane z podporządkowaną sferą prywatną, która w sposób oczywisty musi zostać poświęcona w imię tej „męskiej” w asyście cichego cierpienia rodzin „bohaterów”. Ci jednocześnie zwolnieni są ze zwykłych zobowiązań – nie muszą rozumieć takich słów jak „odpowiedzialność”, „wyrok sądu”, „pieniądze na czynsz”; posługują się tylko wzniosłymi terminami takimi jak „naród”, „demokracja”, „konstytucja”, czy „wolność”.
„Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli/ Nadzieja wciąż w serc kapeli na werbelku cicho gra/ bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać/ aż zrodzi się pod powieką inna łza, radości łza” – śpiewała Alicja Majewska. Nigdy do tej pory nie wpadłam na to, że jest to piosenka o alimenciarzach, a łzę radości wywołuje przelew.