Wczoraj bez uprzedzenia odwiedził Bagdad, dzisiaj zajechał do Kabulu. John Kerry w imieniu Amerykanów sprawia wrażenie, że jego kraj chce pomagać innym państwom, które sam zrujnował.
Sekretarz stanu w Afganistanie demonstrował poparcie dla prezydenta Aszrafa Ghaniego i jego współpracowników. Podkreślał, że Amerykanie zrobią wszystko, co tylko się da, by pomóc im utrzymać się przy władzy. Obecnie Ghani i lojalna wobec niego armia realnie kontroluje nie więcej, niż 70 proc. kraju. Reszta de facto wpadła w ręce talibów, toczącymi z rządem otwartą wojnę. Swój przyczółek w Afganistanie próbuje uchwycić również Państwo Islamskie. Szacuje się, że terroryści są w Afganistanie jeszcze silniejsi, niż w 2001 r., gdy zaczynała się amerykańska interwencja. Gdyby byli lepiej zorganizowani i nie toczyli nieustannych sporów między sobą, upadek rządu w Kabulu byłby zupełnie nieunikniony.
Na słowach otuchy misja Kerry’ego zasadniczo się skończyła. Amerykanów najazd na Afganistan kosztował zbyt wiele i nie mają zamiaru odwołać planów wycofywania się z tego kraju. Obecnie przebywa tam jeszcze 9800 żołnierzy, ale na początku 2017 r. ma pozostać tylko 5500. Kolejnym problemem jest polityka wewnętrzna samego Afganistanu. We wrześniu tego roku kończy się bowiem porozumienie, które dzięki mediacji amerykańskiej zawarli prezydent Ghani i jego przegrany kontrkandydat z ostatnich wyborów Abdullah Abdullah. Do jesieni pierwszy ma być prezydentem, drugi premierem, a obaj mają zgodnie współpracować. Co będzie dalej, nie jest do końca jasne – obaj politycy mogą nadal współdziałać, mobilizowani wspólnym zagrożeniem ze strony talibów, równie dobrze jednak mogą zacząć na całego walczyć o władzę. John Kerry zachęcał, by obaj politycy wykazali dobrą wolę i troskę o państwo, przedłużając porozumienie z 2014 r. Taki rząd miałby pełne poparcie USA, dodał.