Mija czterdzieści dwa lata od słynnych porozumień sierpniowych, gdzie rozmawiano „jak Polak z Polakiem”. To jedna ze słynnych – dziś już zapomniana, a na pewno od wielu lat nie stosowana – myśli autentycznego wówczas trybuna ludowego, późniejszego Prezydenta RP, Lecha Wałęsy. Oskarżonego potem przed własny obóz polityczny o agenturalność, jurgieltnictwo, sprzedanie pierwotnych ideałów itd. Obrzucono go błotem, sponiewierano, opluto. Nie jest istotą tego materiału bronić, czy dochodzić prawdy w tej materii. Nie jest w tej chwili istotne, czy zasłużył Lech Wałęsa na takie traktowanie. Obojętnym jest także, czy jego zachowania, postawy, wygłaszane myśli do takich sytuacji wiodły. Chodzi o ocenę tamtego i dziejszego czasu.
Po 42 latach od pamiętnego festiwalu „Solidarności” i trwających ponad 30 lat ćwiczeń z liberalnej demokracji, Polska znajduje się na skraju kompletnej dezintegracji. Społecznej, kulturowej, politycznej, wszelkiej… Polki i Polacy nie stanowią zbiorowości w najmniejszym choćby stopniu mającej jakieś wspólne, racjonalne i realnie brzmiące, cele. Elita i mainstream trzymające przez wszystkie te lata tzw. rząd dusz i podejmujące polityczne decyzje, odwołujące się do tzw. tradycji „Solidarności” i wartości zawartych w idei owych porozumień ponoszą za to wspólną, niezmywalną odpowiedzialność. A będzie jeszcze gorzej, bo przed nami kryzys, którego skali nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Stan państwa, poziom debaty publicznej, kondycja społeczeństwa i trawiące je plagi: plemienność, partyjność i klikowość stanowią istotę państwa o nazwie Polska.
Im większe nadzieje i marzenia mające się w przyszłości niechybnie zmaterializować obiecuje, tym większe są rozczarowania, tym jest wyższy poziom społecznej frustracji i katastrofa w każdym wymiarze będzie głębsza i bardziej dotkliwa, gdy nic z nich nie wychodzi.
Polska po tych trzydziestu latach transformacji przypomina przez nikogo nie kierowaną lokomotywę. Ideały „Solidarności”, pod jakimi jej elity szły i idą, zbankrutowały. Za „Solidarność” przepraszał już Zbigniew Bujak – jedna z tzw. legend, odcinał się „mózg” ruchu, prof. Karol Modzelewski, sumitował za praktykę rządów tych elit w I dekadzie dziejów III RP Jacek Kuroń. Ale najtrafniej opisuje sytuację kolejnej post-solidarnościowej ekipy nami rządzącej prof. Andrzej Romanowski, krakowski nauczyciel akademicki i były działacz „S”: „Wszyscyśmy z PiS-u……”.
Po pamiętnych czerwcowych wyborach (1989) elita „panny S” rozpoczęła swoje jedynowładztwo – w wymiarze politycznym, ale też i mentalnym. Stąd rządy PiS-u nie są efektem działania jakichś demonicznych, czyhających na biedną, zawsze srodze doświadczaną przez historię Polskę, sił. Są tylko kolejną odsłoną dyktatury tradycji „Solidarności”. Dyktatury szkodliwej i nieusuwalnej. Przecież wszystkie rządy odwoływały się do tradycji porozumień sierpniowych, więc realizowały i realizują tamte ideały w praktyce. To jest zawsze przemyślana polityka. I te akurat rządy, wyjątkowo toksyczne, kiepskie i nieporadne, są immanencją zarówno systemu jaki stworzono po 1989 r., efektami społeczno-kulturowymi poprzednich rządów, jak i jakością intelektualną panujących nam elit.
Wybitny polityk europejski, choć jawny polakożerca, kanclerz Prus a potem – II Rzeszy Niemieckiej, Otto von Bismarck miał wyrazić taki sąd o zdolnościach i możliwościach intelektualnych naszych rodzimych rządów (co prawda miało to miejsce grubo ponad 100 lat temu ale w świetle historii jest to tyle dla nas przykre co prawdziwe): „Dajcie Polakom rządzić, a sami się wykończą”.