Ogłaszamy nabór do grupy założycielskiej związku zawodowego zatrudnionych bez umowy o pracę.

W czasach Polski Ludowej klasa robotnicza była hegemonem. Oczywiście teoretycznie, bo praktycznie władze sprawował aparat partyjny złożony z inteligentów, a zwłaszcza z ćwierćinteligentów. Jednak ta fikcja mówiąca o klasie robotniczej jako przewodniej sile narodu wiązała się z pewnymi istotnymi zdobyczami. Na stanowiskach robotniczych zarobki były dobre – do tego stopnia, że inżynierowie, aby więcej zarobić, chowali swe dyplomy i zatrudniali się na produkcji. Robotnik, a zwłaszcza robotnik wykwalifikowany, był wszędzie witany z otwartymi rękami i mógł liczyć nawet na mieszkanie w zamian za podjęcie pracy na którejś z wielkich budów socjalizmu. Robotników stać było na chodzenie do restauracji, co roku jeździli na wczasy, mieli też pełny i łatwy dostęp do kultury. Widok robotnika z żoną w teatrze, czy operze nie był niczym nadzwyczajnym.

I to właśnie ta klasa hegemoniczna, robotnicy zakwestionowali system, który teoretycznie czynił ich suwerenem w państwie, a praktycznie dawał im pełne bezpieczeństwo socjalne i w miarę dostatnie życie. Byli bowiem dość wykształceni, aby dostrzec, że Partia (PZPR) źle zarządza krajem i marnotrawi ich wysiłek. W rezultacie strajków przyjęto najważniejszą ustawę z punktu widzenia dążeń emancypacyjnych ludzi pracy – ustawę o samorządzie pracowniczym. Ludzie pracy mieli dość rozsądku, by do swej reprezentacji w zakładach pracy wybierać inżynierów i techników – reprezentantów mających kompetencje do współzarządzania przedsiębiorstwami. Wkrótce okazywało się, że samorząd pracowniczy jest bardziej kompetentny niż dyrektorzy z partyjnej nomenklatury. Ich udział i wpływ na podejmowanie decyzji dawał nadzieję na znaczną ich racjonalizację i postęp ekonomiczny.

fot. archiwum autora
fot. archiwum autora

Te nadzieje przekreślił stan wojenny i jego konsekwencja – Plan Balcerowicza. Zamiast unowocześniać i racjonalizować produkcję większość przemysłu zlikwidowano. Zastąpiły go prymitywne montownie, w których rzadko wytwarza się produkt finalny, co czyni z Polski zaplecze zagranicznych koncernów o nikłym znaczeniu i potencjale przemysłowym.

Warto się chwilę zastanowić, skąd wziął się pomysł na dezindustrializację naszego kraju. Czy zawiniła tylko ślepa wiara w rynek i niechęć do państwowej własności oraz potrzeba obłowienia się przy okazji prywatyzacji likwidacyjnej? Myślę, że nie tylko. W swoich pamiętnikach Margaret Thatcher przyznała, że likwidacja kopalń w Wielkiej Brytanii nie była podyktowana względami ekonomicznymi, tylko chęcią złamania potęgi górniczych związków zawodowych, które były osią ruchu związkowego na Wyspach. W Polsce mogło być podobnie. W końcu wielotysięczne załogi zakładów państwowych miały siłę polityczną, zdolność mobilizacji i buntu, przed którą drżała nie tylko „komuna” – ale której nie życzyła sobie nowa rodząca się elita władzy i pieniądza epoki kapitalizmu. Mój przyjaciel robotnik z FSO wspomina, że kiedy wchodził do fabryki, w której pracowało 12 000 ludzi, to czuł za sobą wielką moc.

Dezindustrializacja okazała się błędem ekonomicznym, ale z punktu widzenia elity władzy była sukcesem politycznym. Robotnicy, z którym w latach 80. fotografowano się chętnie jako sprawcami przemian ustrojowych, zeszli na margines życia politycznego kraju. I status społeczny, prestiż wciąż maleją, podobnie jak udział płac w dochodzie narodowym. Jednym z ważnych skutków jest też żenująco niski poziom uzwiązkowienia ludzi pracy w Polsce. W odróżnieniu od takich np. Chin u nas nie ma praktycznie strajków płacowych, a związki zawodowe zamiast strajkować wolą demonstrować na ulicach, co oczywiście nie jest w żadnej mierze porównywalne z siłą nacisku na władzę i pracodawców jaką dawały strajki.

Atomizacja klasy robotniczej wynika nie tylko z rozproszenia produkcji i braku wielkich zakładów pracy, ale i ze wzrostu sektora prywatnego, w którym zarobki są niższe niż w państwowym przemyśle i gdzie związków praktycznie nie ma. W rezultacie mamy dużą część klasy robotniczej, która nie jest pod ochroną związkową i której prawa pracownicze są systematycznie łamane bez żadnej reakcji ze strony dużych central związkowych. Ludzie pracujący w sektorze publicznym na podstawie normalnych (a nie śmieciowych) umów o pracę mają coraz częściej fałszywą świadomość bycia klasa średnią. Trudno im więc się identyfikować z pariasami pracującymi w sektorze małych prywatnych firm, gdzie nie mowy o urlopach, a często nawet ustawowej płacy minimalnej. Jeżeli jakieś grupy zawodowe protestują, czy nawet strajkują, rzadko otrzymują wsparcie innych grup. Zresztą strajk solidarnościowy, od którego „wszystko się zaczęło” jest w dzisiejszym systemie prawa nielegalny.

Świadomość klasowa robotników rodziła się z poczucia wspólnoty interesów i wspólnej o nie walki. Oba te czynniki uległy rozmyciu. Jedyną wspólnotą, jaka ostała się w zbiorowej świadomości społeczeństwa, jest wspólnota narodowa. Współcześni „oburzeni” nie mówią już, że „ludzie pracy dłużej tego nie zniosą”, ale że „Polacy mają tego dość”. Ten nowy język rzekomego buntu kamufluje rażące nierówności społeczne, bezprzykładny wyzysk i wszelkie współczesne krzywdy, zwalając wszystko na „obcych”. W celnym, acz jak zwykle cynicznym felietonie Jerzy Urban wyśmiewa się z nadziei Agnieszki Wołk-Łaniewskiej na powstanie lewicy społecznej, argumentując, że ludzie pokrzywdzeni przez banki protestują pod Sejmem i siedzibą rządu, a nie przed bankami.

Zamiast mieć pretensje i widzieć wroga w kapitale prywatnym i pazerności biznesu, całe odium pokrzywdzeni zrzucają na państwo – które paradoksalnie jest dla wielu z nich jedyną możliwą, potencjalną deską ratunku. Zamiast dostrzegać w państwie i jego aparacie „komitet wykonawczy interesów burżuazji (korporacji)”, ludzie uważają władzę publiczną za swego głównego oponenta.

W Polsce jest 16 milionów ludzi pracy najemnej. W pocie czoła wytwarzają oni coraz większy dochód narodowy, chociaż dostają za swą ciężką pracę tak mało, że nie mają ani oszczędności, ani urlopów. Ta wielka rzesza pracowników nie ma swej reprezentacji parlamentarnej i nie jest zorganizowana związkowo. A przyczyną jest to, że utracili świadomość wspólnoty i z klasy robotniczej/pracowniczej stali się narodem. A do narodu zaliczał się zarówno szwajcarski podatnik Jan Kulczyk, jak Jan Kowalski pracujący po kilkanaście godzin na dobę bez umowy o pracę.

Trybunał Konstytucyjny zaliczył ludzi zatrudnionych bez umowy o pracę do klasy pracującej i ogłosił, że mają oni prawo zrzeszać się w związkach zawodowych. Nie widać i nie słychać jednak, żeby któraś z central związkowych podjęła działania zmierzające do zrzeszania tych pracowników. Ogłaszam więc nabór do grupy założycielskiej związku zawodowego zatrudnionych bez umowy o pracę. Zgłoszenia proszę kierować na adres siedziby Ruchu Sprawiedliwości Społecznej, Warszawa, ul. Elektoralna 26.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Jestem o pół roku młodszy od p. Ikonowicza, pamiętam PRL i zastanawiam się pod jakim nomenklaturowym parasolem p. Ikonowicz żył, że zapamiętał PRL jako bajkę z w miarę dostatnio żyjącymi robotnikami bywającymi wieczorem w teatrze albo w operze.

    Nawet opublikowane w czasach PRL-u socjologiczne badania nie potwierdzają tych bajek.

  2. Ale przecież już jest związek zawodowy zrzeszający osoby nie zatrudnione na umowę o pracę. Nazywa się Inicjatywa Pracownicza http://www.ozzip.pl Od lat działa na rzecz osób zatrudnionych na etatch (żłobki, fabryka Cegielskiego, Amazon, Aelia) , ale też na kontraktach (np. pielęgniarki), przez agencje pracy tymczasowej (fabryka Chung Hong), umwach o dzieło (pracownicy sztuki), zlecenia czy wolontariackich (organizacje pozarządowe)

    1. człowieku, jedyna lewica, wraz z przystawkami, w polsce może pochodzić jedynie od piotra ikonowicza. nie rozumiesz tego? piotr ikonowicz był opozycjonistą w prl, internowanym w stanie wojennym, szefem odrodzonego pps (które po jego wymiksowaniu po prostu przestało istnieć), założycielem „nowej lewicy”, kwiatkiem do kożucha „samoobrony”, poduszką bezpieczeństwa u palikota…
      co wy, inteligenciki, macie do zaproponowania oprócz waszych śmiesznych akcyjek? nie rozumiecie poczucia misji „słońca pól pszenicy i zagonów buraczanych”.

      od bałtyku aż po tatry
      i od odry aż po bug
      każdy wszawy inteligent wie
      że piotr ikonowicz to lewicy
      światło, drogowskaz, droga i cud

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Bałkańsko-weimarska telenowela geopolityczna

Serial w reżyserii Berlina i Paryża, producent: Waszyngton, sponsor, żyrant i ubezpieczyci…