Site icon Portal informacyjny STRAJK

Zdalne nauczanie a prawo do nauki, czyli polski cyfrowy klasizm

fot. wikimedia commons

Klasistowskich rozwiązań na czas pandemii serwowanych nam przez władze można wyliczać wiele. Pojawia się jednak jeszcze jedno, które ma wybitnie dyskryminacyjny charakter w stosunku do najuboższych warstw społeczeństwa. Przejście szkół i uczelni w okresie „stanu epidemii” na system kształcenia zdalnego od 25 marca wymaga bowiem dostępu do internetu. Nie każdy ma internet w domu (nie mówiąc też o wystarczająco sprawnym komputerze, czy o komputerze w ogóle). Dostęp do internetu też nie jest za darmo.

Na obecnym etapie nie wiemy, jak długo będą zamknięte szkoły. Stan ten potrwać może kilka tygodni, jeśli nie miesięcy. Jakąś wskazówką w tej mierze stanowi porównanie z długością czasu trwania izolacji w Wuhan, bo to jedyne miejsce, gdzie epidemia COVID-19 weszła (choć też może nie trzeba za wcześnie popadać w przesadny optymizm) w fazę wygaszania, co umożliwiło złagodzenie kwarantanny. Czy państwo polskie poradzi sobie tak, jak chińskie – zupełnie inne i państwo i społeczeństwo? W całej Europie epidemia jest nadal w fazie wzrostowej i nawet rządzący nie wskazują, że mamy oczekiwać szybkiego przesilenia. W konsekwencji – pojawią się uczniowie i studenci, którzy zostaną w ten sposób wyłączeni z możliwości kształcenia. Ze względu na stan cyfrowego wykluczenia – wynikający czy to z zasobności rodziców, czy miejsca zamieszkania – zostaną, w najlepszym wypadku, skazani na konieczność powtarzania roku.

Należy liczyć się z faktem, że materialne położenie znacznej części społeczeństwa w trakcie i po epidemii pogorszy się, i to znacząco. Zatrudnieni na „śmieciówkach” stracą dochody, zatrudnieni na etatach – będą tracić pracę i będzie to proces lawinowy. Początki kryzysu widać wyraźnie już teraz. Stan cyfrowego wykluczenia może zatem okazać się znacznie bardziej powszechny i dotknąć osoby, które jeszcze nie miały z nim do czynienia. Tak ze względu na niemożność pokrycia kosztów dostępu do sieci, jak i z racji niezbędnych wymogów systemowych, stawiających poprzeczkę tym, którzy do tej pory mogli zadowalać się starszym komputerem lub obywali się w domu bez niego.

Na razie nie wiemy nawet, jak to cyfrowe kształcenie miałoby wyglądać. Znamy dość ogólnikowe wskazówki MEN oraz informacje, jakie materiały wykorzystywać można do niego i że w tym charakterze by miały być używane takie krynice wiedzy, jak m.in. portale IPN, TVP czy Polskiego Radia. Jakie obciążenia i wymagania by to implikowało – trudno jeszcze mówić, ale bez wątpienia nie będą one niskie tak pod względem sprzętowym, jak i jakości łącza.

Zgodnie z art. 70 ust. 1 Konstytucji RP każdy człowiek przebywający na terytorium Polski ma prawo do nauki. Liberalne państwo przez lata konsekwentnie wycofywało się z odpowiedzialności za zapewnienie warunków do realizacji tego prawa. Teraz, w warunkach epidemii, widzimy tego jeszcze jedną konsekwencję, która zaowocuje dalszym pogłębieniem rozziewu pomiędzy skalą „szansy edukacyjnej” określanej przez poziom zamożności i miejsce zamieszkania.

Innym ograniczeniem jest kwestia dostępu nawet w sytuacji rodzin, które przyzwoite łącze mają, ale któreś z rodziców pracuje zdalnie (tu też pojawia się wątek klasistowski i dyskryminacyjny, element niemożności podjęcia zdalnej pracy przez pracowników niemających w domach niezbędnej infrastruktury), a w domu jest jeszcze – powiedzmy – dwoje lub troje uczących się dzieci. Pojawia się więc pytanie, czy rodziny takie powinny zakładać w domach pracownie komputerowe (za co?!), czy przechodzić na system dyżurów (to ostatnie przy założeniu, że część pracy i nauki zdalnej da się wykonać o różnych porach). I drugie pytanie – jak to się ma do promocji dzietności, którą Prawo i Sprawiedliwość wypisało sobie na sztandarach?

Rozwiązaniem, choćby częściowym, sprawy dostępu byłoby, aby przynajmniej na czas trwania stanu epidemii operatorzy zawiesili opłaty. Czy na na taką szczodrobliwość firm telekomunikacyjnych można liczyć? Przykład Jeffa Bezosa i jego żenującego apelu o składkę publiczną na wynagrodzenia dla pracowników Amazona pokazuje, że trudno brać taką możliwość poważnie. W końcu jest to dla nich zasadnicze źródło dochodów, a wielkie firmy – a do tej kategorii zaliczyć trzeba providerów internetu – zdecydowanie wolą wykazywać się odtrąbianą na wsze strony dobroczynnością na poziomie promili swoich zysków.

Jest jeszcze jedno rozwiązanie. Ambitne i odważne, ale najbardziej w duchu demokratycznym. To nacjonalizacja dostępu do internetu, objęcie sieci państwową kontrolą i wymuszenie na operatorach zapewnienia darmowego dostępu do niej, albo przynajmniej umówienie się z nimi, na jakąś formę rekompensaty za utracone przychody (najmniej ambitne, ale i tak lepsze niż bierność). Wielka szkoda, że wobec epidemii i nadchodzącego kryzysu państwo wykazuje wyraźną tendencję aby koszty przerzucać na najuboższych, a bogatym pozwalać się bogacić jeszcze bardziej.

Exit mobile version