O tym, że film braci Sekielskich może być początkiem końca potęgi polskiego kościoła rzymskokatolickiego mówią teraz prawie wszyscy łącznie z jego wiernymi jeszcze niedawno sługami. Paweł Kukiz, który jeszcze kilka dni temu bronił kleru jak ostatniej buteleczki, teraz mówi, że „nie chce Kościoła, który ochrania bandytów”. Kaja się prymas Polak. Jeszcze nigdy chyba nie widzieliśmy przywódcy rodzimego kleru występującego z tak przestraszoną miną i przepraszającego tak gorąco.
Kościołowi nie pomoże tym razem nawet PiS. Obrazy, sceny, dialogi z „Tylko nie mów nikomu” trafiły już do 10 milionów odbiorców. A jest jeszcze spora grupa, która filmu obejrzeć się nie odważyła – gorliwi katolicy, którzy usłyszeli, że to mocna rzecz i obawiają się dysonansu – zachwiania swojego systemu wartości i autorytetów, ateiści, którzy mówiąc sobie „niczego nowego się nie dowiem” odkładają oglądanie na później, wreszcie – osoby, dla których film ten jest sprawą zbyt osobistą. To będzie potężny cios w symboliczne panowanie polskiego kościoła i żadne sztuczki harm reduction TVP nie są w stanie tego zmienić.
Polskie społeczeństwo zobaczyło w filmie Sekielskich organizację antyludzką, nieczułą na krzywdę i chroniącą przestępców. Autorzy znakomicie ukazali emocje ofiar. Autentyczność tego obrazu dotyczy również sprawców – jednoznaczności ich winy, a także oczywistości krętactwa ich protektorów. To jest przekaz, któremu trudno zaprzeczyć i to jest najmocniejsza strona tego filmu. Kiedy więc TVP przerzuca uwagę, akcentując fakt, że najwięcej pedofili jest wśród murarzy, człowiek, który widział dokument, zrozumie manipulatorską oczywistość tego zabiegu. Film Sekielskich nie mówi przecież, że najwięcej krzywdzicieli dzieci jest w sutannach, ale o tym, że instytucja jaką jest kościół kryje przestępców seksualnych, czego nie można powiedzieć chyba o żadnym związku murarzy czy filmie budowlanej.
Księża, których poznałem, w większości byli dość odpychającymi typami. Szczęśliwie nie doznałem z ich strony nigdy żadnej krzywdy, ale drażniło mnie to, jak przemawiali z pozycji apodyktycznej, wymuszali posłuch. Tak, jakby byli zamknięci w klatce wyobrażenia o autorytecie własnej pozycji i nie mogli rozmawiać jak człowiek z człowiekiem. To samo, tylko w zradykalizowanym wydaniu bije od wysokich rangą dostojników kościoła katolickiego. I kiedy zastanawiam się, dlaczego kościół wzbraniał się przed ujawnianiem przestępstw swoich pasterzy, dlaczego uciszał ofiary, a sprawców ochraniał, wydaje mi się, że chodziło o lęk przed utratą tej nadętej powagi, całego majestatu, a także o troskę o zachowanie nieomylności – to, na czym opiera się panowanie wsiowego katabasa, miejskiego proboszcza, arcybiskupa, a także niegdysiejszego papieża, tego z naszych stron. Kluczową myślą w strategii Kościoła była dotąd zasada – ani kroki wstecz, nie przyznajemy się do winy, zaprzeczamy i atakujemy oskarżających. Teraz muszą pójść do Canossy, a wierni zobaczą ich klęczących. Do takiego widoku nie są przyzwyczajeni.
Dziad w sutannie obcałowujący dziewczynkę nie budzi ani powagi, ani szacunku. Budzi odrazę i gniew. Erupcja tych emocji dopiero przed nami. Od polskiego kościoła nie odpłynie oczywiście większość wiernych, pewnie nastąpi jeszcze silniejsza polaryzacja na polu – obrońcy i przeciwnicy kleru, jednak ogromna rzesza tych umiarkowanych, nie związanych silnymi – pozytywnymi i negatywnymi – emocjami z instytucją będzie kojarzyć duchowieństwo jako jedno z najpoważniejszych zagrożeń, co zostanie politycznie wyrażone już podczas najbliższych wyborów.