Niedawno na Zachodnich Bałkanach znów rozegrał się żałosny spektakl. Miał uchodzić za śmiałą polityczną manifestację, a stał się kolejnym symbolicznym potwierdzeniem uplasowania się Serbii w grupie państw mało poważnych. Symbole pożarły już nie tylko rzeczywistość, ale i resztki przytomności umysłu tamtejszych polityków.
Osobliwe muszą być meandry myślenia o polityce zagranicznej przynajmniej części władz w Belgradzie. Pierwszym jej przejawem na początku tego roku była zadziwiająca podróż pociągu pasażerskiego relacji Belgrad-Mitrovica. To drugie to miasto w Kosowie. Jest ono przedzielone rzeką Ibar, która stanowi granicę oddzielającą niewielki obszar kosowskiego „państwa” zamieszkały gęsto przez Serbów od terytorium, gdzie, po skutecznych czystkach etnicznych, już ich prawie nie ma. Dotychczas pociągi Kolei Serbskich jeździły najdalej do miejscowości Zvečan. Można oczywiście spekulować, czy chodziło o jakieś faktycznie polepszenie połączeń transportowych, czy po prostu naprawiano tory pomiędzy Zvečanem i Mitrovicą, czy też z premedytacją szykowano całe to wydarzenie jako głupkowatą prowokację. Dziś to już nie jest tak istotne – stało się tak, jak się stało.
Skład pociągu miał szczególną ornamentykę. Cały udekorowany był wewnątrz plakatami z podobizną rozlicznych prawosławnych świętych, cytatami z tychże i wszelkiego rodzaju symbolicznym badziewiem nawiązującym do tamtejszej odmiany chrześcijaństwa. Z wierzchu zaś cały skład oklejony był wykładziną w kolorach serbskiej flagi państwowej oraz napisami „Kosowo to Serbia” w ponad dwudziestu językach. Wszystko to, jeśli pamiętać, że na terenie Kosowa mieszka wielu muzułmanów, nie mogło być postrzegane inaczej, jak próba wywołania awantury.
To zresztą nie był pierwszy taki incydent. Jeśli szukać wydarzenia wyznaczającego początek całej serii okoliczności tego typu, to cofnąć się należy do lata roku 2015, kiedy po raz pierwszy eksplodowała kwestia przejść granicznych pomiędzy Serbią i Kosowem. Napięcie od tamtego czasu kilka razy wzrastało i rozchodziło się po kościach, aż w końcu Albańczycy postanowili symbolicznie „wygrać” tlący się spór i po kosowskiej stronie granicy wznieśli posterunki graniczne i, ma się rozumieć, obsadzili je etnicznie albańską załogą. Była to oczywista prowokacja wobec Belgradu obliczona na to, żeby serbscy rządzący dali się ponieść rozdrażnieniu i frustracji i zrobili coś głupiego, co pozwoli rozpętać kolejną serbofobiczną kampanię. Tę zaś skutecznie uda się wpisać w obłąkańcze demonizowanie Rosji; wciąż jednego z najważniejszych geostrategicznych partnerów Serbii. Przypomnijmy – Federacja Rosyjska, jak wiele innych państw, nie uznaje Kosowa, które jest siedzibą największej bazy wojskowej USA w Europie.
Niestety, serbscy politycy dali się podejść jak ostatni naiwniacy. Albańscy prowokatorzy doczekali się niemal idealnej z ich punktu widzenia odpowiedzi. Strona albańsko-amerykańska nie była jednak jedyną, która czyniła wszystko, by wepchnąć serbskie władze pod ciężarówkę własnego nacjonalizmu. To samo dążenie demonstrowały również ośrodki europejskie. By doprowadzić Belgrad do maksymalnego rozdrażnienia, kartą kosowską zagrano także we Francji.
Chodzi o zatrzymanie i ostentacyjne wypuszczenie na wolność jednego z najbardziej znanych gangsterów i watażków wojennych okresu wojny w Kosowie – Ramusha Haradinaja. Piątego stycznia francuska straż graniczna zatrzymała go na lotnisku w Bazylei w Szwajcarii zaraz po przylocie z Prisztiny; zresztą na podstawie nakazu wystawionego właśnie przez władze serbskie. Gdy tylko wieść ta dotarła do Belgradu rządowa Kancelaria ds. Kosowa i Metohiji wezwała Paryż do natychmiastowej ekstradycji zatrzymanego, który ma w Serbii odpowiadać za terroryzm, stosowanie tortur, gwałty, i morderstwa cywilów. Francja jednak wkrótce wypuściła Haradinaja skutecznie zagrawszy Serbii na nerwach. Wezwania Belgradu były albo lekceważone, albo jego emisariusze zbywani byli okrągłymi dykteryjkami o rzekomo dowiedzionej niewinności Haradinaja. Argumentem popierającym tę tezę, szeroko kolportowanym także przez światowe mass media, miały być werdykty Europejskiego Trybunału ds. Zbrodni w Jugosławii, przed którym odbyły się dwie rozprawy, a oskarżyciele nie zdołali dowieźć jego winy. Podśmiewano się też z serbskich władz, które reagowały coraz bardziej neurotycznie, szydzono nawet z braku dostatecznego saviore vivre’u – godzi się wszak dwukrotnego premiera błogosławionego przez USA „państwa” nazywać terrorystą albo przestępcą? Dyskretnie przy tym pomijano fakt, iż nie tylko serbski wymiar sprawiedliwości poszukuje Haradinaja. List gończy wysłał za nim, już dawno temu, także Interpol. Informując zaś o wygranych przez jego adwokatów procesach w Europejskim Trybunale ds. Byłej Jugosławii, by nie konfundować tzw. opinii publicznej, dyskretnie pominięto fakt, iż zasadniczo jedynymi konsekwentnie przez tę instytucję ściganymi i osądzanymi byli Serbowie. Nikt nie wspomniał również o tym jaki przebieg miały procesy Haradinaja i dlaczego były dwie. Otóż świadków zbrodni Haradinaja nie tylko zastraszano, ale również mordowano, o czym pisały media na całym świecie. Istnieją uzasadnione podejrzenia, iż dojść mogło nawet do 19 zabójstw świadków, którzy mieli zeznawać przeciw Haradinajowi. Patologia ta była tak ewidentna, że stwierdziła ją nawet najważniejsza wówczas (chodzi o lata 2010-2012) amerykańska platforma propagandowa w regionie, czyli portal SETimes, który był jawnie sponsorowany przez EUCOM (United States European Command, Dowództwo Europejskie Stanów Zjednoczonych). Dziś już, po tym jak euroatlantycka hegemonia na Bałkanach się umocniła, portal wprawdzie zamknięto, ale – jak to się mówi – internet pamięta.
Poza tym francuskiej policji też dostało się od razu od „międzynarodowej opinii publicznej” za to, że zatrzymała polityka podróżującego z paszportem dyplomatycznym w kieszeni i za to, że w ten sposób pośrednio umacnia „serbskie lobby” w Kosowie, gdyż zatrzymanie Haradinaja faktycznie ubezwłasnowolniło jednego z najważniejszych kosowskich liderów politycznych. Jest on bowiem nie tylko byłym premierem, ale i szefem ważnej partii – Aliansu na Rzecz Przyszłości Kosowa. Zdenerwowanie Belgradu przedstawiono oczywiście jako nacjonalistyczno-odwetową histerię i jednocześnie, aby nie zaburzać płynnej percepcji tak skonstruowanej narracji. Pomimo, iż dziennikarze niezbyt gorliwie zajmowali się tą kwestią, informacja ta przebiła się do wielu publikatorów. W końcu napisał o tym również „New York Times”, choć nie bez dozy obowiązującej serbofobicznej poprawności.
Niuansów podobnego ciężaru gatunkowego wokół tej sprawy było wiele. Niestety, nie zajęły one serc i umysłów dziennikarzy tak, jak nacjonalistyczna serbska histeria, która, owszem, jest faktem, ale jest ona raczej symptomem niż przyczyną toczącego cały region nowotworu, choć oczywiście następuje również sprzężenie zwrotne. Niemniej, wracając, do kwestii zatrzymania i wypuszczenia Haradinaja przez francuski sąd, nietrudno doprawdy nie zauważyć, iż w ostatecznym rozrachunku klucz otwierający jego kajdanki przekręcić mogła amerykańska ręka. Już dzień po zatrzymaniu głos dał bowiem amerykański kongresmen Eliot Engel, który pouczył Francuzów, aby zechcieli potraktować list gończy Interpolu bez zbędnej przesady, gdyż jego zdaniem Serbia po prostu wykorzystuje Interpol dla własnych wrogich światu i ludzkości celów. Dał ów głos w Radiu Wolna Europa. To nie żart, ono wciąż istnieje i jest jedną z najbardziej bodaj komicznych euroatlantyckich ośrodków propagandowych, którego wprawdzie nikt nie czyta i nie słucha, ale ma ono chyba czerpać dostojeństwo ze swej tradycji.
Wróćmy jednak do pociągu. W tym kontekście jasne jest, że skład, który miał dojechać do Mitrovicy to kwestia nie tyle usług publicznych, ile politycznej manifestacji, która jest jedynie częścią budowanej nowej odsłony napięć pomiędzy Belgradem i Prisztiną. Czy dla kogokolwiek w Serbii było do pomyślenia, że ów pociąg zostanie wpuszczony do Kosowa? Chciałoby się wierzyć, że nie. Czy ktokolwiek z tamtejszych decydentów mógł potraktować ten happening jako coś więcej niż kiepski żart? Zapewne tak.
Gdy tylko wieść na ten temat rozeszła się po mediach władze w Prisztinie zdecydowały o rozlokowaniu wzdłuż granicy z Serbią specjalnych jednostek wojskowych i policyjnych. W odpowiedzi Belgrad wydał podobne zarządzenie. Wokół tych ruchów natychmiast rozkręcono kolejną wojenkę medialną. Osiągnęła ona jak się zdaje swój prowokacyjny cel, bo prezydent Serbii, nacjonalista Tomislav Nikolić, nie zdołał się powstrzymać od dość niemądrych deklaracji. Powiedział m. in., że jeśli okaże się to konieczne opróżni on urząd, przywdzieje wojskowy uniform i ruszy bronić Kosowa. Zapowiedział też, że wraz ze swoimi synami „zamknie w końcu Albańczykom usta”. To doprawdy przykre, że jedynym politykiem, który zachował resztki powagi w tej skrajnie emocjonalnej histerii był nie kto inny, ale serbski Jaś Fasola, czyli premier tego kraju Aleksandar Vučić. To dzięki jego interwencji w niemal ostatniej chwili udało się zatrzymać pociąg w granicznej miejscowości po serbskiej stronie, na dworcu w Rašce. Niedługo później serbska ministra transportu, Zorana Mihajlović oświadczyła, że skład został skierowany do obsługiwania kursów krajowych.
Na wszelki wypadek, aby nikt nie miał wątpliwości po czyjej stronie w tym jątrzeniu stoi dostojna „społeczność międzynarodowa”, cała sprawę skomentowała amerykańska ambasadorka w Prisztinie, która uprzejmie przypomniała „opinii publicznej”, iż USA uznały Kosowo jako państwo na określonym terytorium i ma ono pełne prawo suwerennie decydować o tym kto i w jaki sposób przekracza jego granice.
Zareagował także rosyjski minister spraw zagranicznych Sergiej Ławrow. Bardzo stanowczo odciął się od udziału czy inspiracji Rosji w tym kolejowym incydencie i podkreślił, że kryzysowe okoliczności między Prisztiną i Belgradem muszą być rozstrzygane w ramach europejskich instytucji. Usłyszał to chyba tylko sam Vučić i w na szczycie w Davos spiesznie przedyskutował sprawę z Fredericą Mogherini zapewniając ją, że Belgrad poszuka jednak bardziej racjonalnych rozwiązań. Reszta serbskich patriotów wyższego szczebla zapewne do dziś trwa w zdziwieniu jak to możliwe, że skład zwany przecież „rosyjskim pociągiem” nie uzyskał entuzjastycznego braterskiego wsparcia z Moskwy. Są po prostu państwa, w których zaciera się granica między jakością weselnej zabawy w remizie, a tym co zwykło się nazywać polityką. Rosja do nich nie należy, Serbia raczej tak. Dlatego reakcja nie mogła być inna. Żaden przytomny polityk nie połasi się na poparcie jakiejś grandy tylko dlatego, że jest w niej jakiś prorosyjski element. Bo prawdą jest, iż sam skład był produkcji rosyjskiej, ale tak naprawdę obwołano go „rosyjskim pociągiem” bardziej ze względu na powszechne skojarzenia ze słynnym songiem legendarnego zespołu Bajaga i Instruktori pt. „Ruski voz” (voz znaczy po serbsku właśnie pociąg). Cokolwiek oczywiste oczekiwania po stronie niektórych polityków w Belgradzie, iż ktoś (poza może Żyrynowskim albo jego pokroju niebezpiecznymi komediantami) chętnie wdepnie w tę popowo-nacjonalistyczną gnozę zdaje się dowodzić tego, iż, przynajmniej ws. Kosowa, niektórzy serbscy decydenci puścili się poręczy.
Naturalnie, nie można wszystkiego zrzucać wyłącznie na brak elementarnego poczucia realizmu. Nawet szaleństwo uruchamiane i kierunkowane jest przez jakieś bodźce. W tym szaleństwie akurat „metody” dopatrywać się idzie wyłącznie w zbliżających się w Serbii wyborach prezydenckich. Zarówno Nikolić jak i Vučić są prawdopodobnymi kandydatami tej samej partii, a mianowicie Serbskiej Partii Postępowej, której nazwa została chyba ukuta w ramach konkursu na możliwie najbardziej oddalone od rzeczywistego profilu partii określenie. Ten drugi wydaje się, mimo wszystkich swoich niedostatków, wydaje się jednak bardziej prawdopodobnym ewentualnym wygranym. Do wyścigu o fotel prezydenta zgłosili się już Saša Janković pełniący urząd serbskiego ekwiwalentu RPO, uczeń Vojislava Šešelja, wspólnego dla niego i Nikolicia mentora-nacjonalisty oraz Vuk Jeremić, były minister spraw zagranicznych i przewodniczący Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Jeżeli któryś z „postępowców” ma z nimi szanse, to tylko obecny premier. Być może ktoś z otoczenia Nikolicia zainicjował tę dziwaczny doprawdy incydent patriotyczno-transportowy, by rozhuśtać nacjonalistyczne emocje i spróbować zmienić atmosferę tak, by stanowisko i pozycja Nikolicia właśnie okazały się bardziej wartościowe z punktu widzenia nadchodzących wyborów. Niestety, jedyne co osiągnięto to poczucie głębokiego zażenowania i to w skali międzynarodowej.
Vučić, by wyjść jako tako z twarzą z tej sytuacji próbował demonstracyjnie lekceważyć okoliczności. Powiedział m. in., cokolwiek słusznie trzeba przyznać, że „ekscytacja Prisztiny wydaje się cokolwiek nieproporcjonalna w stosunku do przejazdu pociągu, który jednakowoż nie jest czołgiem”. Na szczęście. Póki co.