Nie pomogły masowe aresztowania. Islamscy fundamentaliści nadal zastraszają mieszkańców Bangladeszu, którzy myślą inaczej niż oni lub wyznają inną religię.
Ostatnia ofiara to Shaymanonda Das, 45-letni duchowny hinduski. W piątek przygotowywał się do poprowadzenia porannych modlitw, ustawiał w świątyni kwiaty. Nagle do obiektu podjechał motocykl, a na nim trójka napastników z maczetami. Brutalnie zaatakowany mężczyzna nie miał szans. Nieznani sprawcy zamordowali go i spokojnie odjechali. Zbrodnia miała miejsce w biały dzień, w dzielnicy Jhinaidah, w stolicy kraju Dhace.
Policja nikogo do tej pory w sprawie nie zatrzymała, twierdzi również, że nie zna motywu napastników. Przyznaje jednak, że mord przy pomocy maczet pasuje do modus operandi skrajnych muzułmańskich bojówek, zarówno miejscowych, jak i związanych z Państwem Islamskim. W analogiczny sposób zginęło w ostatnich miesiącach kilkanaście osób: działaczy LGBT, osób prowadzących „mało islamski” tryb życia (do tego w oczach fanatyków wystarczyło choćby publiczne granie na instrumentach), muzułmanów niesunnitów, przedstawicieli mniejszości hinduskiej. I ona właśnie czuje się najbardziej zagrożona: stanowi 9 proc. społeczeństwa w 160-milionowym Bangladeszu i nie raz już padała ofiarą ataków i sugestii, by lepiej wyniosła się do Indii.
W czerwcu władze Bangladeszu chwaliły się, że uderzyły w organizacje skrajnych fundamentalistów religijnych, aresztując osiem tysięcy osób. Szybko jednak musiały przyznać, że większość zatrzymanych złamała prawo w inny sposób i nie ma nic wspólnego z serią brutalnych morderstw. Fanatyków to nie powstrzymało…