W dniu, kiedy przedstawiciele Komisji Weneckiej przebywali w Warszawie, premier Beata Szydło wybrała się do Budapesztu. Wbrew pozorom nie była to próba wymigania się od tłumaczenia przed komisją, lecz działanie – tym razem – racjonalne.
Było bowiem wiadomo, że komisja z panią premier rozmawiać nie będzie. Komisja Wenecka zdaje sobie sprawę z tego, że rząd nie jest organem kompetentnym w kwestiach, które ona rozpatruje. Dlatego też jej przedstawiciele wiedzą, że na temat kontrowersyjnych ustaw nie należy rozmawiać z szefem rządu, lecz co najwyżej z dwoma ministrami: spraw zagranicznych, który formalnie poprosił komisję o wyrażenie swojej opinii oraz sprawiedliwości, ponieważ sprawa dotyczy zagadnień prawnych.
Widać tu wyraźną różnicę w podejściu ze strony Komisji Weneckiej i Parlamentu Europejskiego. Eksperci komisji to starannie dobierani wysokiej klasy specjaliści. Przed podjęciem się misji, zapoznali się dokładnie z sytuacją dotyczącą aspektów formalnych i prawnych decyzji podejmowanych przez Sejm, Senat oraz prezydenta Dudę. I tym się różnią od posłów Parlamentu Europejskiego, którzy w trakcie niedawnej debaty wykazali się niewiedzą i lenistwem, którego nic nie usprawiedliwia. Żaden z nich nie zwrócił bowiem uwagi na to, że premier Szydło nie powinna być dopuszczona do głosu. Rząd nie jest bynajmniej stroną w spornych kwestiach, bulwersujących już nie tylko Polskę.
Rząd nie jest stroną – albowiem nie był ani inicjatorem, ani wnioskodawcą przyjętych przez Sejm ustaw i uchwał. Rządząca rządem partia chytrze zgłosiła projekty ustaw jako tzw. obywatelskie, a nie rządowe – po to, aby uniknąć niewygodnej procedury konsultacyjnej. To Sejm podjął uchwałę o wyborze nadprogramowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego. To Sejm, nikt inny, przyjmował nocne ustawy!
Zatem z formalnego punktu widzenia, przed Parlamentem Europejskim powinien się tłumaczyć marszałek Kuchciński, ewentualnie prezydent Duda, który odmówił zaprzysiężenia konstytucyjnie wybranych trzech sędziów TK i posłusznie podpisywał budzące wątpliwości ustawy.
W tych niuansach mieli prawo nie orientować się deputowani do Europarlamentu. Mogli przypuszczać, że skoro zmuszeni byli słuchać tłumaczeń Victora Orbána, to równie dobrze głos mogła dać i pani premier Szydło. Od tego są jednak polscy europarlametarzyści, aby niuanse te wytłumaczyć swoim kolegom z innych państw członkowskich. Tymczasem opozycyjni wobec rządu polscy europosłowie wykazali się rażącą indolencją. Świadczy o tym anemiczne wystąpienie europosła Olbrycha, jak również brak sensownej reakcji ze strony przedstawicieli SLD. Sojusz nie ma możliwości prezentowania swego stanowiska w Sejmie. Dlatego też powinien wykorzystać okazję, aby przywalić PiS na forum Parlamentu Europejskiego. A dlaczego nie przywalił – to sam sobie i całej polskiej lewicy powinien wyjaśnić.
Podobnie postąpiła Platforma Obywatelska. Okazało się, że opozycja w postaci PO jest mocna w gębie tylko na krajowym podwórku, natomiast na forum międzynarodowym kuli pod siebie ogon jak pies, co boi się pana. Najwyraźniej nad zdrowym rozsądkiem i możliwością wykorzystania okazji do zaprezentowania swojego stanowiska na forum unijnym przeważyło poczucie propaństwowego pseudopatriotyzmu, nakazujące wzdraganie się przed publicznym psuciem wizerunku państwa. Tak jakby ów wizerunek można było jeszcze bardziej zepsuć.
[crp]