„Znaczące ryzyko naruszenia praworządności w Polsce” – słowa, które wypowiedział dzisiaj wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans, uzasadniając uruchomienie artykułu 7 traktatu o Unii Europejskiej to najłagodniejsze określenie na to, co wyrabia rząd Prawa i Sprawiedliwości. Brukselski polityk dodał „Polska nie pozostawiła nam wyboru” i przyznał, że zastosowanie tak radykalnych środków jest porażką pedagogiczną w relacjach z Warszawą.
Brukselscy politycy nie mieli wyjścia. Od dwóch lat dokładnie monitorują sytuacje w Polsce i doskonale widzą, ze Kaczyński dąży do ustanowienia modelu upartego na wzorcach quasimafijnego państwa Victora Orbana i otwarcie autorytarnego Recepa Tayyipa Erdogana. Gdy „dobra zmiana” dokonała zamachu na Trybunał Konstytucyjny, Komisja Europejska mruknęła groźnie i pogroziła palcem, sugerując „widzimy, co tam robicie”. Kiedy latem ubiegłego roku PiS rzucił się do szturmu na trzy kolejne bastiony: sądy rejonowe, Krajową Radę Sądownictwa i Sąd Najwyższy, zdobywając ostatecznie tylko jeden, wówczas Frans Timmermans po raz pierwszy zagroził odpaleniem „artykułu atomowego”. Spindoktorzy z Nowogrodzkiej przyjęli taką informację z zadowoleniem, uznając, że jest to znakomita okazja by poszczuć swoich wyborców na Unię Europejską. Holenderski wiceprzewodniczący KE był przez polityków PiS nazywany pogardliwie „Hansem”, który znów zamierza odebrać Polakom prawo do samostanowienia i reformowania swojego kraju.
W ostatnim tygodniu rozzuchwalona rekordowymi wskaźnikami poparcia społecznego władza przejęła dwa ostatnie bastiony niezależności władzy sądowniczej. Ustawa o Sądzie Najwyższym daje władzy politycznej realną kontrolę nad ferowaniem wyroków przez ten organ, co stawia pod znakiem zapytania uczciwość przeprowadzenia wyborów, których wynik jest przecież zatwierdzany właśnie przez SN. Ustawa o KRS jest już natomiast antykonstytucyjnym rozbojem w biały dzień. Zmiana przewiduje, że piętnastu sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa, których obecnie wybiera środowisko sędziowskie, będzie wybieranych przez Sejm. A to w ocenie ekspertów polskich i unijnych jest niezgodne z ustawą zasadniczą, m.in. art. 10 i 187.
Kaczyński spodziewał się reakcji Brukseli i w związku z tym zagrał kartą zmiany szefa rządu. Zastąpienie skompromitowanej i uznawanej za całkowicie niepoważną Beaty Szydło, cieszącym się względnym uznaniem byłym bankierem było jednak posunięciem nazbyt czytelnym, by mogło osiągnąć jakąkolwiek skuteczność. Politycy z Komisji Europejskiej to starzy wyjadacze, zaprawieni w bojach na krajowych i międzynarodowych arenach. Jak słusznie zauważył politolog Rafał Matyja. ” To nie jest garstka młodych absolwentów marketingu, która zmieni zdanie na temat polskiego rządu, bo oto przyjechał do nich człowiek, który nieźle mówi po angielsku, lepiej się ubiera i zarabiał kiedyś duże pieniądze w bank”. Oczywistość tego ruchu mogła więc paradoksalnie brukselskich dygnitarzy jeszcze bardziej rozsierdzić i nakłonić do uruchomienia art. 7 już teraz. Po raz kolejny okazało się, że niezwyciężony na własnym terenie generał Kaczyński, w rozgrywkach międzynarodowych jest całkowitym dyletantem.
Co Bruksela może realnie zrobić na rzecz obrony demokracji nad Wisłą? Głównym zamierzonym efektem ma być presja na rządowych decydentów. Uruchomienie art. 7 można uznać za oficjalną reprymendę. Kolejne decyzję zapadną dopiero na spotkaniu Rady Europejskiej, najpewniej dopiero w lutym. Możliwe jest zastosowanie poważniejszych sankcji, choć na razie Timmermans i spółka o tym milczą. Polsce grozi odebranie prawa głosu podczas głosowania Rady Europejskiej, co dla każdej władzy, zwłaszcza mającej obsesję na punkcie ochrony suwerenności, jak ta obecna w Polsce, byłoby sporym upokorzeniem. Teoretycznie możliwe jest również zamrożenie części dotacji strukturalnych, których Polska przez lata była jednym z głównych beneficjentów. Pewne jest jedno – w kontekście przyszłego budżetu unijnego, wszelkie poszukiwania oszczędności będą się rozpoczynać od cięć wydatków kierowanych dotąd do naszego kraju. Tak czy inaczej – dla PiSu będzie to poważny problem, a obywatele, co pokazał przykład klęski podczas wyborów przewodniczącego RE, bardzo źle reagują w sondażach na kompromitacje na europejskim podwórku. Według badań przeprowadzonych w czerwcu przez fundację Batorego, 42 proc. respondentów uważało, że krytyka działań polskiego rządu wyrażana przez Komisję Europejską jest uzasadniona. Przeciwnego zdania był co trzeci ankietowany (34 proc.).
Jak do decyzji KE powinna się ustosunkować lewica? Sprawa nie jest łatwa. Wszyscy pamiętamy jak brukselska biurokracja, działając w interesie możnych tego świata, w 2015 roku rozprawiła się brutalnie z Grecją, ignorując demokratyczne OXI (nie) obywateli w referendum o przyjęciu drakońskiego programu cięć i oszczędności. Lewicowy premier Tsipras został wtedy upokorzony w Brukseli, a społeczeństwo Hellady zawyło z bólu, kiedy rząd będący ich ostatnią nadzieją został zmuszony do egzekucji długu z ich kieszeni. Z drugiej strony rachityczny, pokojowy i kompletnie niegroźny dla stabilności władzy charakter antyrządowych protestów w naszym kraju sprawia, że zewnętrzna interwencja, jak to już bywało w przeszłości, wydaje się szansą na uniknięcie realnego ustanowienia prawicowej dyktatury.