Najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego wywołuje skrajne emocje, co sprzyja występowaniu interesujących i niepokojących zarazem zjawisk w ramach toczącej się wokół niego dyskusji. Jedni zarzucają mu nadmierną drastyczność scen przemocy, pojawiają się porównania z niesławną „Pasją” i innymi nawiedzonymi filmami gore. Cześć komentatorów nie kryje zachwytu nad kunsztem reżysera, który z rozmachem ukazał tragedię stosunków polsko-ukraińskich w czasach wojennych. Pojawiają się również głosy chwalące ukazanie nieznanej ponad połowie społeczeństwa części narodowej martyrologii. Jak widać – niektórym jeszcze cierpiętniczych emocji brakuje.
Największym problemem jest jednak recepcja filmu przez część społeczeństwa, dla której podstawową (i jedyną) kategorią autoidentyfikacji, jest przynależność do wspólnoty narodowej. „My” to Polacy, „oni” – wszyscy inni. Proste i nie podlegające dyskusji. To oczywiście tragiczny efekt produkcji świadomości w polskim systemie edukacji, z którym przychodzi nam się teraz mierzyć. Przez pryzmat emocji film Smarzowskiego odbierany jest jako demaskacja bestialstwa i zdziczenia Ukraińców – cech ponoć immanentnych i ponadczasowych dla mieszkańców Wschodu w ogóle. Piotr Zaremba, wicenaczelny tygodnika „wSieci” podczas występu w debacie portalu Onet.pl uparcie forsował popularną wśród niektórych prawicowców i „badaczy” zbrodni wołyńskiej teorię, w świetle której mordy dokonane przez UPA na ludności polskiej przebijały okrucieństwem hitlerowski aparat zagłady. Problem postrzegania „Wołynia” jako nawoływania do działań rewanżystowskich jest widoczny nie tylko po stronie polskiej. Natalia Panchenko, przewodnicząca fundacji Euromajdan, w tym samym programie zwróciła się do Polaków z dramatycznym apelem o niepostrzeganie Ukraińców jako złych ludzi. Sama przyznała, że po wyjściu z sali kinowej towarzyszyły jej takie emocje. Zaremba snuł też rozważania nad tym, że ukazanie zbrodni każdego narodu jest traktowane przez wspólnotę narodową jako atak. Jako przykład podał krytykę działań chorwackich ustaszy jako obraźliwą dla współczesnych obywateli tego kraju oraz, uwaga, przypominanie o hitlerowskich obozach koncentracyjnych jako niemiłe dla narodu niemieckiego. Wypowiedzi te są przykładem skansenowego myślenia, stawiającego w centrum analizy pojęcie narodu jako czynnika identyfikacyjnego i antagonizującego.
Tymczasem Wojciech Smarzowski przy każdej okazji powtarza, że celem powstania jego filmu była krytyka nacjonalizmu. Nie tylko ukraińskiego. Także każdego innego, a więc również tego rodzimego, w imię którego polscy narodowcy pobili niedawno ukraińskich pracowników mieszkających w Kutnie. Słowa reżysera nie przebiły się jednak nie tylko do powszechnej świadomości społecznej, ale również do dziennikarzy, od których powinniśmy jednak wymagać zrozumienia pewnych złożoności. Chciałbym, aby ktoś życzliwy poinformował redaktora Zarembę, że nie każdy Chorwat identyfikuje się z masakrami dokonywanymi przez tamtejszych nacjonalistów, przez co nie każdy czuje się urażony krytyką ich działań. Nie sądzę też, by jakikolwiek obywatel RFN, może poza patologicznymi osobnikami z AfD czy NPD, protestował przeciwko krytyce nazistowskich obozów śmierci. Tak też ja, jako polski obywatel, nie czuję dyskomfortu, kiedy moi znajomi z Podlasia opowiadają o krwawych łaźniach urządzanych przez tzw. Żołnierzy Wyklętych. Bo to nie narody, społeczeństwa czy inne zbiorowości są złe. Zły jest nacjonalizm i to właśnie ta ideologia nienawiści popycha ludzi do zbrodni. I zdaje się, że właśnie o tym chce nam opowiedzieć Wojciech Smarzowski.