Dr Maciej Sobieraj pracuje w lubelskim oddziale IPN od 17 lat, jest historykiem. Poza pracą w Instytucie zasiada też w zespole prezydenta miasta ds. nadawania nazw ulicom, i to tam miał okazję podpaść swojemu pracodawcy na tyle, że może wkrótce stracić pracę w Instytucie.
Otóż Sobieraj – podpierając się źródłami naukowymi – zaprotestował przeciwko nadawaniu jednej ze zdekomunizowanych ulic Lublina imienia Leonarda Zub-Zdanowicza, żołnierza NSZ. Jak argumentował historyk, „wyklęty” był po prostu dezerterem – dostał się na terytorium Polski jako cichociemny Armii Krajowej, ale przeszedł do części Narodowych Sił Zbrojnych, która nie scaliła się z AK. Potem był szefem sztabu „Brygady Świętokrzyskiej”. Sobieraj już o tym nie wspomina – przynajmniej nie na łamach „Gazety Wyborczej”, która szczegółowo opisała sprawę – ale „Brygada” była jednostką otwarcie kolaborującą z Niemcami. Należący do niej i dowodzony przez Zub-Zdanowicza oddział dokonywał licznych zbrodni na ukrywającej się ludności żydowskiej w 1943 r.; w sierpniu tego samego roku w Borowie żołnierze Zub-Zdanowicza rozstrzelali oddział Gwardii Ludowej im. Jana Kilińskiego oraz czterech przypadkowych cywili. Jednak nawet bez tych informacji, krytyczna opinia ipeenowskiego historyka przekonała zespół, że Zub-Zdanowicz nie zasługuje na to, żeby mieć w Lublinie swoją ulicę, ta decyzja z kolei była wystarczającym powodem, żeby szef Sobieraja wezwał go na dywanik i zapowiedział mu, że nie ma czego szukać w swoim miejscu pracy, a także była wystarczającym powodem, żeby młodzi fani NSZ zaczęli wyzywać Sobieraja w mediach społecznościowych od „lewaków” i „komuchów”.
Dla porządku warto zaznaczyć, że Sobierajowi do jakiegokolwiek „lewactwa” jest mniej więcej tak daleko, jak portalowi Strajk.eu do IPN. W przeszłości był związanym z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim antykomunistycznym działaczem opozycyjnym, za co zebrał zresztą w III RP pokaźną kolekcję medali. To już zupełnie nie ma znaczenia – wyłamał się, nie nosi koszulki ze śladem po kuli i napisem „cześć ich pamięci żołnierze wyklęci” firmy Red is Bad. Bez pozwolenia z góry skorzystał ze źródeł historycznych, wyraził swoje zdanie, odrębne od ogólnie obowiązującej linii, a to po prostu nie jest tolerowane u umysłowego pracownika instytucji publicznej, zwłaszcza tak wizerunkowo ważnej dla PiS jak ta, o której mowa. Okazuje się, że w kraju, gdzie teoretycznie czci się Armię Krajową, można jednocześnie hołubić dezertera z tego wojska. Fakt, że połowa polskiej narodowej tożsamości zbudowana jest na II wojnie światowej, nie kłóci się z zamiarem uhonorowania członka formacji, która korzystała z pomocy nazistów, a za „komucha” można uznać katolickiego inteligenta-solidarnościowca z prawie 20-letnim stażem w IPN – jednym słowem, nie ma rzeczy niemożliwych, byle zachować kontrolę nad centralnym przekazem. A wszystko to w ramach „odzyskiwania godności” i „wstawania z kolan”, przy okazji którego ktoś chyba mocno uderzył się w głowę.