Kontrreformacja odbywa się w pośpiechu i radosnym chaosie. To chyba jedna z cech populizmu, przetaczającego się obecnie przez świat. Na Węgrzech, w Polsce i w USA zmienia się ustrój z demokracji liberalnej na populistyczny.

Pierwszą decyzją prezydenta Donalda Trumpa, podjętą jeszcze w dniu zaprzysiężenia, było wydanie zdumiewającej dyrektywy, w której polecił Departamentowi Zdrowia i innym agencjom federalnym, odpowiedzialnym za usługi medyczne, by nie stosowały przepisów „Ustawy o dostępnej opiece zdrowotnej”, opóźniały je lub stosowały zawarte w niej wyjątki. W ten sposób przystąpił – choć na razie symbolicznie – do rozmontowywania sztandarowej reformy swojego poprzednika, czyli słynnej ObamaCare.
Barackowi Obamie udało się w 2010 r. wprowadzić obowiązkowy system ubezpieczeń zdrowotnych. Wcześniej 44 miliony uboższych Amerykanów nie posiadało polis ubezpieczeniowych. W USA cały system leczenia jest odpłatny.

Trzeba przyznać, że nowy prezydent nie zasypia gruszek w popiele. W ciągu pierwszych dni urzędowania zdążył wywołać konflikt z południowym sąsiadem na tle muru na granicy amerykańsko-meksykańskiej, doprowadzić do chaosu na lotniskach w wyniku rozporządzenia o zakazie wjazdu do USA obywateli siedmiu państw muzułmańskich (co wywołało falę decyzji podważających ten akt ze strony sędziów i prokuratorów oraz protesty na całym świecie), wznowić budowę dwóch kontrowersyjnych rurociągów i wprowadzić zakaz wsparcia finansowego USA dla zagranicznych organizacji, które prowadzą w innych krajach działalność proaborcyjną.

Jednak nawet na tym tle rozpoczęcie likwidacji ObamaCare jest wyjątkowe. System ten był uważany za największe osiągnięcie 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Faktem jest, że był cały czas ostro krytykowany przez republikanów, a także samego Trumpa w kampanii wyborczej. Mimo to wydawało się, że jego siedmioletnie funkcjonowanie mogłoby skłonić nowego gospodarza Białego Domu do poważnej analizy i rozważenia wszystkich za i przeciw przed podjęciem decyzji.

Przypomina to nieco sposób podjęcia decyzji o odwróceniu reformy emerytalnej rządu Donalda Tuska oraz reformy edukacji rządu Jerzego Buzka. Z tego co słychać, w kolejce czekają reformy – także J. Buzka – systemu emerytalnego (ostateczne zlikwidowanie OFE i przekazanie zgromadzonych w nich środków w jednej czwartej na Fundusz Rezerwy Demograficznej, a w trzech czwartych do jakichś nowych towarzystw inwestycyjnych) oraz opieki zdrowotnej (zastąpienie systemu ubezpieczeniowego – budżetowym). Można mieć podejrzenia, że Prawo i Sprawiedliwość chętnie rozprawiłoby się i z reformą samorządową. Niedwuznacznie na to wskazuje ogłoszony zamiar zmiany ordynacji wyborczej, polegający na uniemożliwieniu kandydowania popularnym burmistrzom, wójtom i prezydentom miast oraz balon próbny o utworzeniu „wielkiej Warszawy”, w której szanse wyborcze PiS zostałyby sztucznie zwiększone.

Jak widać, obecny prawicowy obóz władzy obraca wniwecz osiągnięcia wcześniejszych prawicowych gabinetów, które tamte wypisywały na swych sztandarach złotymi zgłoskami. Zresztą niektóre z tamtych reform były mozolnie przygotowywane przez różne ekipy, także lewicową. Tak było na przykład z reformą emerytalną, nad którą prace zaczęły się jeszcze w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Zmian w systemie emerytalnym, szkolnictwie czy służbie zdrowia nie przekreśliły rządy Leszka Millera i Marka Belki, choć dokonały wielu poprawek – choćby utrzymanie szkolnictwa zawodowego czy zastąpienie 17 kas chorych Narodowym Funduszem Zdrowia. Można więc rzec, że wokół tych reform wykształcił się consensus polityczny.

Wszystkie opisane przypadki – ten w Ameryce i te u nas – dotyczą najważniejszych usług publicznych, które państwo dostarcza obywatelom. Ich efekty są odłożone w czasie. Dopiero za kilkadziesiąt lat dowiemy się, jakie realnie będą emerytury Polaków w wyniku manipulacji polityków; za kilkanaście – czy absolwenci będą mądrzejsi, czy głupsi.

Należałoby oczekiwać, że rządzący będą podejmować decyzje, odnoszące się do spraw tego kalibru, w sposób szczególnie odpowiedzialny. Po szerokich konsultacjach z zainteresowanymi: lekarzami i pacjentami, nauczycielami i uczniami, pracodawcami i związkami zawodowymi. Po miesiącach narad z ekspertami. Po szczegółowych analizach skutków nowych regulacji – dla obywateli (ich zdrowia, wiedzy, jakości życia po zakończeniu aktywności zawodowej), dla budżetu i wysokości przyszłych podatków, dla zdolności państwa do wywiązania się z obowiązków. Tempo i upór przy odkręcaniu reform nie wskazuje, aby tak się działo. Wygląda na to, że kontrreformacja odbywa się w pośpiechu i radosnym chaosie.
To chyba jedna z cech populizmu, przetaczającego się obecnie przez świat. Na Węgrzech, w Polsce i w USA zmienia się ustrój z demokracji liberalnej na populistyczny. Proces decyzyjny staje się skrajnie uzależniony od jednostki. Procedury, konsultacje, porządne przygotowanie aktów prawnych przestają mieć znaczenie. To z kolei sprzyja woluntaryzmowi. I może prowadzić do opłakanych skutków. Proszę spojrzeć na Davida Camerona, premiera, który uległ populistycznej pokusie rozegrania gierki politycznej z Nigelem Faragem, liderem Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa oraz własnymi eurosceptycznymi posłami. W konsekwencji Wielkiej Brytanii (prawie) już nie ma w UE, a Camerona w polityce.
Władza populistów odwołuje się do narodu, suwerena, np. pozbawionych pracy Amerykanów z tzw. pasa rdzy. Przeszkadzają jej instytucje powołane do stania na straży równowagi wpływów w państwie. Prawo i Sprawiedliwość, a wcześniej Fidesz (Węgierska Partia Obywatelska) musiały stoczyć walkę z Trybunałem Konstytucyjnym. Wkrótce przekonamy się, jak Donald Trump będzie dawał sobie radę z mechanizmem wzajemnego blokowania i równoważenia władz – check and balances – stanowiącym fundament funkcjonowania amerykańskiej polityki.

Z populizmem nierozerwalnie związany jest izolacjonizm. Polska i Węgry ustawiły się bokiem do Unii Europejskiej (z tym, że Polska znacznie bardziej konfliktowo). Trump w pierwszym tygodniu prezydentury wypowiedział umowę partnerstwa transpacyficznego z krajami zachodniego wybrzeża obu Ameryk, Azji Południowo-Wschodniej i Australią. Nie musiał wypowiadać podobnej umowy z Europą, słynnego TTIP, bo negocjacje wcześniej utknęły w martwym punkcie.

Przed nami 21 kluczowych miesięcy. W ich trakcie będziemy się przekonywać, czy zjawisko XXI-wiecznego populizmu będzie przybierać na sile, czy też wytracać impet. Po kolei czekają nas wybory w Holandii z Partią Wolności Geerta Wildersa (może wygrać, ale raczej nie stworzy rządu i nie wejdzie do żadnej koalicji), prawdopodobnie we Włoszech – z Ruchem Pięciu Gwiazd komika Beppe Grillo, prezydenckie we Francji, gdzie przywódczyni Frontu Narodowego Marine Le Pen wysunęła się na czoło w sondażach (nawet jeśli wejdzie do drugiej tury, to zapewne przegra z kontrkandydatem, ktokolwiek to będzie), parlamentarne w Niemczech (niewiadomą jest skala poparcia dla Alternative für Deutschland, ale na pewno pozostanie na marginesie polityki) i w końcu wybory do parlamentu Austrii – z wręcz faszyzującą Partią Wolnościową.

Widmo populizmu krąży nad światem. Może jednak okaże się – jak to widmo – złudzeniem wzrokowym, wytworem wyobraźni. Z wyjątkiem Węgier, USA i Polski, niestety.

(tekst ukazał się w tygodniku „Fakty i Mity” z 10.02. 2016 r.)

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. podobne początki były w niemczech przed IIWŚ a potem tylko zgliszcza ból i śmierć ale każdy myślący widzi tą tendencje która jest już od 25lat bo nasze matoły polityczne sterowane są przez cia Po-pis to partie wojny

  2. Państwo jest po to, by dbać o obywateli. Wszystkich swoich obywateli. Ale państwo kaczystowskie dba tylko o swoich zwolenników i dąży do ustroju opiewanego przez Myszego Mikiego.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Kto zapłaci za Ukrainę w Unii?

Dla Ukrainy przyszedł ciężki czas w jej zbrojnym konflikcie z Rosją. Nie chodzi o to (a ra…