Prezydent Recep Tayyip Erdogan podpisał dekret w tej sprawie już kilka miesięcy temu. Organizacje kobiece protestowały, zgłoszono też wnioski do Najwyższego Sądu Administracyjnego. Oceniają jednak sytuację trzeźwo: te władze przeforsują swoje.
W 2011 r. Turcja była pierwszym państwem, które podpisało Konwencję Stambulską i tym samym zobowiązało się do ochrony kobiet przed przemocą domową oraz stereotypowym, dyskryminacyjnym traktowaniem. Po dziesięciu latach dokument, który bierze nazwę od tureckiego miasta, przestał nad Bosforem obowiązywać.
W obronie „tradycyjnych wartości”
Retoryka Erdogana i jego współpracowników w sprawie konwencji była aż nadto znajoma. Zdaniem islamskich konserwatystów dokument był zamachem na tradycyjne wartości. Podważał „turecki model rodziny” i sugerował, że związki jednopłciowe to nic złego. Właśnie „normalizacja homoseksualizmu” szczególnie bolała rzecznika prasowego tureckiego pałacu prezydenckiego Fahrettina Altuna, gdy ten wypowiadał się na temat konwencji i jej rychłego wycofania.
Natychmiast po wydaniu w marcu dekretu prezydenckiego, zapowiadającego, że 1 lipca konwencja przestanie obowiązywać, tureckie działaczki kobiece zwróciły się do sądów administracyjnych. Miały one wydać ocenę, czy prezydent miał prawo odwołać konwencję jednym ruchem, skoro przyjmował ją parlament. To, co wydarzyło się potem, jasno pokazywało, że sądy nie zamierzają stawać Erdoganowi na drodze. Sprawa ugrzęzła w szczegółowych, drobiazgowych procedurach i oczywiście nie została rozstrzygnięta przed 1 lipca.
Uliczne demonstracje w Stambule, które organizowały wiosną tureckie działaczki kobiece, tym bardziej nie zrobiły wrażenia na prezydencie. Kobiety zamierzają protestować ponownie 1 lipca i w następnych dniach.
Pewne zdobycze zostaną…
Zdaniem tureckich działaczek kobiecych konwencja była wielką zdobyczą. Jednoznacznie zapisano w niej zakaz małżeństw dzieci i stwierdzano, że stalking i nękanie to przestępstwo. Wskazano ponadto, że kobiety mają równe z mężczyznami prawo do kształcenia się. „Tureckie tradycyjne wartości” nie gwarantują żadnej z tych rzeczy.
Na razie Turcja nie wycofała się z ustawy z 2012 r., wprowadzonej krótko po ratyfikowaniu konwencji stambulskiej. Ustawa ta dała policji prawo do tego, by interweniować w obronie ofiar przemocy domowej natychmiast po wykryciu aktów przemocy, nie czekając na nakaz sądowy. Mundurowi mogą sami usunąć agresora z mieszkania, a w razie, gdyby wracał, odesłać go do aresztu. Inny zapis ustawy zobowiązywał państwo do dofinansowania sieci schronisk dla kobiet, które uciekły od agresywnych mężów czy ojców.
… ale przemoc nadal jest problemem
Turecka minister pracy Zehra Zumrut stwierdziła w mediach społecznościowych, że Turczynki nie potrzebują konwencji, bo mają gwarancje w krajowej konstytucji, ale to zaklinanie rzeczywistości. Organizacje broniące praw kobiet szacują, że co roku kilkaset kobiet ginie z rąk własnych mężów. Jedna z takich grup, Platforma Zatrzymamy Kobietobójstwo doliczyła się w 2019 r. ponad 400 zamordowanych i wskazała, że z roku na rok takich dramatów jest coraz więcej. W 2018 r. krajem wstrząsnęło morderstwo 23-letniej Sule Cet, która została zgwałcona w biurze, gdzie pracowała, a potem wyrzucona przez okno z wysokiego piętra. Sprawca został skazany na 12 lat więzienia, ale sąd potraktował sprawę poważnie dopiero wtedy, gdy zrobiło się o niej głośno. Według danych ONZ z 2014 r. na dziesięć kobiet w Turcji cztery doświadczyły przemocy fizycznej lub seksualnej, a trzy na dziesięć musiały przerwać naukę, bo zdaniem rodziny ich miejsce było w domu. W ciągu ostatnich siedmiu lat niewiele się zmieniło.