„Pokój i dobrobyt” – oto, co ma być konsekwencją odebrania przez rząd indyjski autonomii Kaszmirowi i wprowadzenia tam stanu wojennego. Obiecanka Norendy Modiego, nacjonalistycznego premiera „największej demokracji świata” poszła w zapomnienie tego samego dnia, w którym ją wypowiedział, gdyż, jak należało tego oczekiwać, natychmiast odezwał się sąsiedni Pakistan, dla którego muzułmanie z indyjskiego Kaszmiru to rodacy. Oba państwa znane są z dwóch charakterystycznych rzeczy: to tam mieszka prawie jedna trzecia najbiedniejszych ludzi naszej planety i oba są mocarstwami atomowymi. Widmo użycia broni jądrowej staje się znowu bardzo modne jako metoda załatwiania międzynarodowych konfliktów.

Indyjska decyzja była dla wszystkich duży zaskoczeniem: przygotowania do niej były objęte ścisłą tajemnicą i naznaczone niezwykłą szybkością. Najpierw Hindusi wysłali do swego Kaszmiru dziesiątki tysięcy wojska, które dołączyło do stale stacjonującej tam armii, potem wyrzucili stamtąd wszystkich turystów, a w kilka godzin po przemówieniu Modiego odcięli swój dawny stan, jedyny z większością muzułmańską, od świata. Koniec internetu, nie działają telefony, ni poczta. Indie zmieniły swoją konstytucję w ciągu dwóch godzin: Kaszmir stracił autonomię na podstawie dekretu zatwierdzonego natychmiast przez parlament i przestał być stanem, by stać się terytorium zarządzanym bezpośrednio z New Delhi.

Podobna szybkość działania charakteryzuje administrację imperium amerykańskiego po ostatecznym zerwaniu przezeń układu FNI z Rosją o rakietach średniego zasięgu (500 – 5500km) zdolnych przenosić ładunki nuklearne. Ledwo układ przeszedł do historii, już Mike Pompeo i Mark Esper, czyli szefowie imperialnej dyplomacji i Pentagonu, wsiedli do swoich samolotów, by lecieć przekonywać kraje azjatyckie do obstawienia Chin nowymi, amerykańskimi rakietami, i to w ciągu „kilku miesięcy”, co by znaczyło, że USA łamały FNI od dawna. Esper co prawda po swych pierwszych rozmowach zmienił ten termin na „kilka lat”, ale to nie zmienia sytuacji: Stany, jak Indie, szukają zastępczej „jedności narodowej” wyznaczając sobie wojennego przeciwnika.

Nie powinno zaskakiwać, że amerykańska Partia Demokratyczna, teoretycznie opozycyjna, w pełni popiera Trumpa i jego ekipę, w ich wrogości do Chin. W czerwcu jeden z demokratycznych kandydatów na prezydenta Pete Buttigieg przekonywał, że „nowe wyzwanie, które stanowią Chiny, dałoby nam okazję do jedności narodowej ponad politycznymi podziałami” i zbierał oklaski. Przygotowania do wojny przeciw Państwu Środka i ewentualnie Rosji cudownie godzą amerykańskich polityków. Jak twierdzi były szef kampanii Trumpa Steve Bannon, „ten, który wygra przyszłoroczne wybory, niezależnie od tego, czy będzie demokratą, czy nie, będzie większym jastrzębiem niż Trump”.

Co ma być powodem przyszłego konfliktu? Ano siła gospodarcza Chin, które mogą odebrać Amerykanom palmę planetarnego pierwszeństwa. Jak mówił Pompeo w Bangkoku, „nie należy oddzielać problemów handlowych i gospodarczych z Chinami od spraw bezpieczeństwa narodowego”, czyli inaczej mówiąc nie ma granicy między pokojową koegzystencją a militarnym konfliktem. Wolność handlu tak, ale pod warunkiem, że będzie nim rządzić Ameryka. I oto USA wyzwalają się z ograniczeń FNI, by móc łatwiej grozić Chinom atomowymi grzybami. Chiny mają mniej głowic nuklearnych, niż Izrael, a w stosunku do USA są wręcz atomowym karłem, mają ok. 270 głowic, gdy Amerykanie ok. 6000, ale przecież trzeba je koniecznie postraszyć. Chiny są wielkim wierzycielem Stanów, więc panowanie nad nimi lub zniszczenie przyniosłoby same zyski…

Motywacje rządu Indii są podobne: koniunktura gospodarcza w kraju mocno kuleje, inwestycje bardzo małe, a konsumpcja spada zamiast rosnąć – w tej sytuacji „jedność narodowa” skierowana na konflikt z Pakistanem aż się prosiła. Guziki atomowe szybko znalazły się w zasięgu ręki. Pakistan na razie wyklucza wojnę, ale zawisła ona w powietrzu już na stałe, bo Kaszmir nie pozostanie spokojny tylko dlatego, że chce tego premier Indii. NATO z kolei zapewnia na razie, że jeśli rozmieści nowe rakiety przeciw Rosji, to będą one konwencjonalne. Ale to tylko na razie. Amerykanie chętnie postraszą Rosjan każdymi rakietami i to rozmieszczonymi już nie w Niemczech, ale „na przedpolu”, czyli w Polsce, która przecież podejdzie do tego z entuzjazmem i jeszcze zapłaci. Po zerwaniu FNI, możemy oczekiwać wszystkiego, ale raczej nie pokoju, ani dobrobytu.

 

 

 

 

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Barbarus ma rację… u nas się wciąż mówi że agresywna jest Rosja albo agresywne jest USA (w zależności od poglądów politycznych), ale fakt jest taki, że najbardziej agresywne są państwa blisko- i środkowowschodnie

  2. Ale w polskich(?) mediach i w polskiej(?) polityce to Rosja jest agresywna i zagraża całemu światu… jak więc z nich korzystać i nie rzygać codziennie z rana?

  3. Co do Polski, to za wrednej komuny istniał Plan Rapackiego. A teraz jego następcy na uszach stają, by było całkiem odwrotnie.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…