Zajęci wyborami w USA i SARS-CoV-19 jakbyśmy zapomnieli o Ukrainie, o jej problemach, wojnie na wschodzie kraju i kompromitacji władzy na wszystkich szczeblach. Partia Zełenskiego udowodniła, że po prostu nie potrafi rządzić krajem, a wyborcy za to „podziękowali” – dowodem wyniki wyborów lokalnych u naszego wschodniego sąsiada i klęska „ze-drużyny”. Nie tylko z zapowiedzi nowego prezydenta USA (ale też i z jego prywatnych interesów i związków z Ukrainą i Poroszenką) można wnioskować, iż nad Dnieprem może (na nieszczęście zwykłych ludzi) znowu być gorąco. Na smutny żart zakrawa dziś bon mot rosyjskiego pisarza i liberała Wiktora Jerofiejewa, który stwierdził po upadku ZSRR, że „Ależ powiodło się tej Ukrainie! Zabrała wszystko, co najlepsze. I polski Lwów i rosyjski Sewastopol i żydowską Odessę”.
Tymczasem nad Dnieprem upada nie tylko projekt „świeżej” i „nowej” partii Sługa Ludu. Jak się ukazuje, nie udała się totalna ukrainizacja kultury, edukacji i przestrzeni publicznej (który to zamiar krytykowała swojego czasu m.in. Komisja Wenecka), zamyślona przez proamerykańską i nacjonalistyczną część tamtejszej elity, wykonywana także przez tzw. nac-patriotów (bractwa byłych najemników i ochotników walczących w Donbasie).
Ukraina jest typowym przykładem kraju, gdzie dominuje bilingwizm, biegła znajomość dwóch języków. Dzieci często wychowują się w środowiskach dwujęzycznych: inny język słyszą w domu, innym muszą się posługiwać w kontaktach ze znajomymi. Często nawet w rodzinie funkcjonują dwa języki. Takie sytuacje są zupełnie naturalne, więcej – dwujęzyczność pozytywnie wpływa na rozwój dodatkowych umiejętności w innych dziedzinach, choćby rozwijając umiejętność planowania i rozwiązywania problemów. Historia Majdanu i lat po nim następujących pokazuje również, że można mówić na co dzień po rosyjsku i identyfikować się z państwem ukraińskim. Na samym Majdanie mówiących po rosyjsku ludzi zapatrzonych w Europę były tysiące, a rosyjskojęzyczność południa Ukrainy nie sprawiła, by mniej zaciekle prowadzono tam dekomunizację czy szerzenie patriotycznej symboliki (o żadnej secesji już nie wspominając). Władz Ukrainy to jednak nie przekonywało. Stąd nacisk na ograniczanie zasięgu i kręgu odbiorców bardzo popularnych – wręcz topowych – rosyjskojęzycznych stacji TV takich jak kanał 112, NewsOne, Zik i Nasz. Są one – jak podają badania i dane dotyczące oglądalności – w absolutnej czołówce medialnej wyprzedzając zdecydowanie państwowe, ukraińskojęzyczne i niesłychanie jednostronne propagandowo kanały. Rada mediów co chwila też szykanuje najpopularniejszych blogerów czy vlogerów z tego kręgu kulturowo-językowego (np. Anatolija Szarija).
Intensywne działania w tych sferach podjęte przez rządy za prezydentury Poroszenki kontynuowane były z nie mniejszą intensywnością przez ekipy Wołodymira Zełenskiego. Ograniczenia do tej pory dotyczyły posługiwania się językiem rosyjskim – który dla ponad 33 proc. obywateli Ukrainy jest rodzinnym i jedynym językiem – w mediach i urzędach. Jednak od początku tego roku szkolnego, nie bacząc na konstytucyjne zapisy i niezliczone protesty napływające z różnych środowisk, na niemożliwość przeprowadzenia takiej akcji bez szkód i chaosu w edukacji, narzucono bezwzględną ukrainizację szkolnictwa na wszystkich poziomach nauczania.
W ubiegłym miesiącu podczas tzw. Okrągłego Stołu ds. Ukrainizacji i Edukacji poświęconego problemom wdrażania totalnej ukrainizacji szkolnictwa i edukacji wystąpiła m.in. Oksana Danielewska, filolog i naukowiec, członkini Ukraińskiej Akademii Nauk. Omawiając wyniki badań nad stopniem znajomości i posługiwania się na co dzień językiem ukraińskim przez dzieci i młodzież stwierdziła, że co prawda lekcje prowadzi się (lepiej lub gorzej) w języku państwowym, lecz na przerwach zarówno młodzież, jak i nauczyciele większości szkół rozmawiają po rosyjsku. To samo w kontaktach rodzic – nauczyciel, to samo w internecie. W Kijowie na ulicy i w kontaktach międzyludzkich nieustannie – tak jak w roku Majdanu – dominuje rosyjski. Wyjątkiem są tylko – znowu nic nowego – tylko zachodnie obwody kraju (bez Zakarpacia), dawna Galicja. Ale gdy dzieci z zachodu przeprowadzają się do Kijowa, ich patriotyczna postawa ulega zachwianiu: w kontaktach z rówieśnikami zaczynają używać języka „okupantów”. Po tylu wysiłkach władz, by wpoić coś dokładnie odwrotnego!
Danielewska w związku z powyższym postulowała administracyjny przymus posługiwania się ukraińskim. Specjalne prawo dawałoby władzy rękojmię dla karania ludzi, którzy publicznie – zwłaszcza dotyczyć to miałoby nauczycieli i akademików – używania „języka okupanta”. I nie dotyczyć to miałoby wyłącznie lekcji, wykładów, debat itd. ale przed wszystkim życia prywatnego, poza salą lekcyjną, na ulicy, w mediach. Zabrakło tylko propozycji kar i mechanizmów egzekwowania nowych przepisów. Tu warto zauważyć, że konstytucja Ukrainy z 1996 roku stwierdza, iż „gwarantuje się swobodny rozwój, używanie i ochronę języka rosyjskiego oraz innych języków mniejszości narodowych Ukrainy”. De facto więc uchwalone prawo o ukrainizacji jest niezgodne z konstytucją, co ma badać Sąd Konstytucyjny.
Ale nawet nie o zgodność z konstytucją tu chodzi. Zawziętym w swojej narodowej misji elitom ukraińskim nie przyszło nawet do głowy, że gdyby tamtejsze państwo uzdrowić, zamiast oddawać jego resztki do rozdrapania oligarchom, gdyby traktować obywateli jak ludzi, a nie doprowadzać ich do ostateczności niewypłacaniem pensji, tolerowaniem wyzysku, ruiną usług publicznych i ostentacyjnym bogactwem nielicznych „wybrańców”, to ukraińska tożsamość, nawet duma z państwa rozwijałaby się znakomicie nawet bez nakazów i kar. I język też w niczym by nie przeszkadzał. Tyle, że oni nie mają zamiaru naprawiać tego państwa. Zamiast tego serwują politykę kulturalną na groteskowym poziomie – skierowaną wobec społecznych obyczajów, długoletnich przyzwyczajeń, ludzkiej intymności i kultury. Efektem może być tylko kompromitująca porażka, śmieszność… i śmietnik historii.