Na równościowej grupie „Dziewuchy dziewuchom” trwa awantura o wypowiedź Angeli Merkel na ostatnim szczycie W20 (Women 20) w Berlinie. Chciałabym wystąpić w roli adwokata kanclerz Niemiec, która, zapytana podczas dyskusji o to, czy definiuje się jako feministka, wpadła w zakłopotanie. „Ja… chciałabym przede wszystkim… ja…” – zaczęła Merkel nieporadnie. Przez chwilę musiała ułożyć w głowie myśli, zanim sformułowała jasną odpowiedź. Dyskutujący w obrębie grupy (w większości kobiety) uznali to za cyniczne odcięcie się polityczki od idei feminizmu w obawie, że straci poparcie. Nie zgadzam się z tą interpretacją. Zupełnie inaczej odebrałam wypowiedź Merkel.
Po pierwsze, smutna konstatacja – Niemcy to nie Polska. Elektorat nie jest tam aż tak konserwatywny, żeby zadeklarowanie się jako feministka równało się politycznemu strzałowi w kolano (wystarczy spojrzeć, ilu wuoutowanych homoseksualistów aktywnie działa w bieżącej niemieckiej polityce). Prócz tego Merkel podejmowała już w swojej karierze decyzje o wiele bardziej politycznie ryzykowne. Znamienne są słowa, które w końcu wypowiedziała kanclerz. Stwierdziła, że jeśli zebrane na sali uważają, że zasługuje na to miano, to świetnie. Ona natomiast nie chciałaby przypisywać sobie zasług innych, dużo bardziej zasłużonych działaczek, bo w gruncie rzeczy jeśli chodzi o walkę kobiet, przyszła, można powiedzieć, na gotowe. Stąd niezręczność.
Następnie padło pytanie – zadane moim zdaniem jednak ze złą wolą – „a która z pań na sali czuje się feministką?”. Rękę podniosła m.in. siedząca dwa krzesła od Merkel Ivanka Trump. Ta sama, która jeszcze niedawno tak zaciekle broniła seksistowskich wypowiedzi swojego ojca. O wiele bardziej cenię sobie szczerą i skromną odpowiedź Merkel, która nie chciała zgrywać nie wiadomo jak zasłużonej bojowniczki. To kobieta, która swoim życiorysem na każdym kroku uosabia idee feminizmu – jest jedną z najbardziej wpływowych polityczek na świecie, ma doktorat z chemii kwantowej, swoją postawą wobec kryzysu uchodźczego udowodniła, że zasługuje na miano prawdziwego męża (czy też żony) stanu. Ona nie musi drżeć o słupki poparcia. Nie musi nikogo udawać ani składać deklaracji pod publikę, a taką właśnie jest deklaracja córki Donalda Trumpa. To tak, jakby pod pojęciem feminizmu podpisała się Marine Le Pen.
Rozumiem początkowe wahanie Merkel, zastanawianie się nad odpowiedzią. Wciąż żywy jest stereotyp na temat działaczek, że łatwo je urazić – i on się niestety nie wziął z kosmosu. Sama nieraz słyszałam, że lepiej, bym nie wypowiadała się na pewne tematy, będąc osobą spoza ruchu, nie znającą wszystkich niuansów, nie mającą dość wymiernych osiągnięć jako aktywistka. Merkel chciała właśnie takich zarzutów uniknąć, deklarując od razu, że ruch feministyczny (do którego przynależność jest wyróżnieniem – co podkreśliła) ma wiele zasłużonych postaci, z którymi ona nie ma odwagi stawać w szranki. Z pewnością nie było to „odcięcie się”.
Wreszcie, feminizm nie jest pojęciem ściśle zdefiniowanym jak przepis na zupę ogórkową. Jego fal i nurtów jest wiele. Merkel nie chciała wbijać kija w mrowisko, ale całkowicie jasnym jest dla mnie, że popiera równouprawnienie, że jest „feministką” w rozumieniu przekonań. Potrzeba pozyskania takiej szkolnej deklaracji od kobiety z jej życiorysem i dokonaniami (a przy okazji – gospodyni tegorocznego szczytu) wydaje mi się absurdalna.