Miał przyjść nowy Balcerowicz, wolnorynkowa bestia w owczej skórze uśmiechniętego lowelasa. Media zwiastowały nadejście „polskiego Macrona”, a wiadomo co to oznacza w kontekście najnowszych obrazków znad Sekwany. Powiedziałbym, że dawno nikt tak nie przestraszył polskiej lewicy. Ale to nieprawda, bo polska lewica boi się czegoś nieustannie. Ostatnio jednak boi się Roberta Biedronia. Dlaczego? A bo nie dość, że podobno udaje kogoś kim nie jest, to na dodatek chce lewicę pożreć – zabrać jej poparcie. Były prezydent Słupska co prawda w żadnej wypowiedzi lewicowych aspiracji nie zgłaszał, jednak w optyce wielu wyborców za polityka lewicy uchodzi, co jest zjawiskiem wynikającym zapewne z dramatycznej posuchy, jeśli chodzi o rozpoznawalnych i charyzmatycznych liderów.
Tuż przed świętami ekipa Biedronia postanowiła uchylić rąbka tajemnicy. Termin pewnie nieprzypadkowy, bo przy świątecznych spotkaniach temat zapewne nieźle zawirował. Z dziennikarką „GW” Adrianą Rozwadowską porozmawiał Dariusz Standerski, numer dwa w biedroniowej ekipie. Bez zgody tego faceta nie zostanie klepnięty żaden element programu nowej formacji. Standerski to ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego, a także członek zarządu Fundacji Kaleckiego – organizacji, która od kilku lat z powodzeniem rozbija w Polsce neoliberalny beton.
Wszyscy, którzy spodziewali się usłyszeć zaklęcia rodem z Centrum im. Adama Smitha po przeczytaniu tego wywiadu będą srogo rozczarowani. Standerski stawia sprawę jasno – za Biedronia nie będzie obniżenia wieku emerytalnego, obniżek podatków dla bogatych, czy likwidacji 500 plus dla bezrobotnych. W przypadku tego ostatniego postulatu, warto pamiętać – podnoszonego przez Platformę Obywatelską i Nowoczesną, polityk mówi wprost: takie propozycje są „szkodliwe i pokazują brak zrozumienia problemów ludzi”.
Standerski przypomina za to o konieczności obniżenia podatku VAT, podniesionego przez Tuska na czas kryzysu. Kryzysu, po którym zostały już tylko wspomnienia. W przypadku 500 plus, powiada Standerski, należy wprowadzić zasadę „złotówka za złotówkę”, aby na świadczenie załapali się również ci, którzy nie otrzymują obecnie pieniędzy na pierwsze dziecko, bo nieznacznie przekraczają próg uprawniający. Rozbudowane ma zostać również wyprawkowe. Wygląda na to, że Biedroń programów socjalnych uruchomionych przez PiS nie zamierza zaorać, a rozbudować. Miał nas pożreć Leszek Balcerowicz w nowym wcieleniu, a przyszedł odmłodzony profesor Kowalik i chce nas dokarmić. Oczywiście przesadzam, ale tylko troszeczkę.
W przeciwieństwie do wielu działaczy lewicy, obserwacja poczynań Roberta Biedronia nie jest dla mnie doświadczeniem stresowym, a ciekawym i poznawczym. Dlaczego? Po prostu nie mam żadnych złudzeń, że były prezydent Słupska buduje partię liberalną, a nie lewicową. W Biedroniu widzę polityka, który podjął się historycznej misji ucywilizowania polskiego liberalizmu, wyzwolenia go z balcerowiczowsko-tuskowskiej nędzy, wzbogacenia o postulaty, które już dawno powinny być dla liberałów elementarzem: rozszerzenie wolności obywatelskich, zabezpieczenie praw kobiet czy urealnienie równości małżeńskiej. Biedroń ze Standerskim rozumieją, że państwo musi wyrównywać nierówności dochodowe, prowadzić politykę socjalną, czy inwestować w usługi publiczne. Zdają sobie sprawę, że Polska nie będzie się rozwijać, jeśli władze będą nadal przymykać oko na zagładę publicznego transportu i odcinanie od świata kolejnych miejscowości.
Oczywiście, trudno się z nimi zgadzać we wszystkim. Ich podejście do transformacji energetycznej jest dla mnie nie do zaakceptowania. Plan, wedle którego w 2035 roku miałaby zostać zamknięta ostatnia kopalnia, a górnicy skierowani do pracy przy ocieplaniu bloków, trudno uznać za poważny, możliwy do zrealizowania, a już na pewno – za mający cokolwiek wspólnego ze sprawiedliwością społeczną. Robert Biedroń popełnił też poważny błąd wizerunkowy, po kilkutygodniowym hajpie na ochronę przed klimatyczną zagładą, ograniczenie emisji CO2 i walkę ze smogiem, urządzając sobie bożonarodzeniową wycieczkę do Ameryki Środkowej, ignorując ślad węglowy i spójność swojego przekazu. Pewnie nie ucieszą mnie również propozycje RB dla przedsiębiorców, które poznamy najpewniej na konwencji programowej 3 lutego. Ale jakoś nieszczególnie się tym martwię, bo wiem już na kogo będą głosował w najbliższych wyborach. Nie, nie będzie to partia Biedronia.
Mam nadzieję, że Robert Biedroń nie będzie już nazywał się „polskim Macronem”. Bo bankructwo tego właściwego obserwujemy właśnie w druzgoczącej krasie. Przypuszczam jednak, że w stosując porównanie do francuskiego prezydenta, miał raczej na myśli kwestie wizerunkowo-komunikacyjne – pojawienie się polityka niosącego nadzieje, kontestującego dotychczasowy styl porozumiewania się z wyborcami. Sam fakt formułowania programu w oparciu o szerokie konsultacje społeczne jest działaniem w dobrym kierunku. Postulaty w ten sposób wyartykułowane, zyskują tym samym większy stopnień demokratycznej legitymizacji i czynią zarazem z polityka depozytariusza pewnej nadziei społecznej, co też pozwala mieć nadzieję, że Biedroń nie podzieli losu Macrona i nie zostanie tyranem- pijawą, która wyniosła się do władzy żerując na potrzebie zmiany społecznej, realizuje teraz interesy finansjery i wielkiego kapitału.
Czy Biedroń jest problemem lewicy? Uważam, że nie. Polska lewica ma przede wszystkim problem ze sobą, a pojawienie się liberała, który podjada elektorat, jest efektem jej strukturalnej i koncepcyjnej słabości. Robert Biedroń mierzy zresztą znacznie wyżej niż 15 proc., bo na tyle szacowany jest segment wyborców o poglądach lewicowych. Mówi o 20 proc. w wyborach do europarlamentu. A więc będzie musiał z tym swoim programem zagrać o elektorat Platformy Obywatelskich i Nowoczesnej, który jest zresztą jego głównym celem. Nie tylko na lewicy, również u liberałów posucha, jeśli chodzi o zdolnych polityków jest straszna. Jeśli więc Robert Biedroń jest dla kogoś zagrożeniem, to przede wszystkim dla Grzegorza Schetyny. Lewica powinna więc robić swoje, bo jeśli pozwoli się liberałowi przelicytować na propozycje socjalne, będzie to wstyd i sromota.