Pasterstwo w jego tradycyjnej formie kończy się. Kwestie ekonomiczne mają tu duże znaczenie, ale nie tylko. Kiedyś mówiło się, „kto ma owce, ten ma co chce”, ale dziś ceny wełny to kilkadziesiąt groszy za kilogram w skupie.
Bardziej opłaca się hodować na mięso i mleko. Tradycyjny, owczy oscypek kosztuje ponad 30 zł i każdy, kto odwiedza Zakopane musi go kupić. Inaczej wycieczka się nie liczy. Teraz jeszcze doszła kwestia pandemii, która zatrzymała turystów w domach. Dziś więc pasterze hodują raczej dla pasji, niż samego zysku. Na ten mogą liczyć bacowie, a nie zwykli posiadacze kilkudziesięciu owiec. Młodym pokoleniom nie chce się kontynuować rodzinnych tradycji i ciężko ich za to winić. Praca przy zwierzętach jest mało opłacalna i nigdy się nie kończy. Dawne zwyczaje z czasem zostają zapominane, bo nie ma kto ich kultywować. Jedną z nich jest redyk.
Miałam szczęście uczestniczyć w tegorocznym redyku i zobaczyć fragment znikającej tradycji.
Po 7 rano podjeżdżam pod dom Stanisława Pawlikowskiego w Białym Dunajcu. Porządny góralski dom. Elegancko, podwórko wyłożone kostką Bauma, kwiatki, trawnik jak od linijki w ogrodach Windsorów. Stanisław jest kolejnym pokoleniem, które zajmuje się pasterstwem na Podhalu. Jego ojciec i dziadek też paśli. Mieli setki owiec. Przed wyjściem pijemy jeszcze kawę w suterynie, Stanisław pokazuje mi zdjęcia. Już jedna dziennikarka była u niego i zrobiła mu piękną sesję przy szałasie. Na kanapie leży malutki piesek, co jest rzadkością w góralskich domach. Może leżeć… póki Staszkowa żona nie zobaczy.
Zbieramy się. Stanisław wrzuca mi piwko do plecaka, w kieszeń daje słoik po koncentracie, w którym jest woda święcona. Cud, bo zakwitła na zielono. Kilka psów zamykamy w domu, z owcami pójdzie tylko jeden. Biała pasterska suka trzęsie się i wyje z emocji, skacze jak opętana, moim zdaniem wie, co będzie dalej: skończyła się zima, i dziś wreszcie pójdzie w góry, ku owcom.
Owce czekają na łące za rzeką. Kilka dni przed wyjściem na wypas trzeba je wypuścić, żeby się rozruszały, pojadły zielonego. W razie sensacji żołądkowych i nowych kulawizn juhas będzie miał czas na reakcję, leczenie i decyzję, które zostawić przy domu.
Przy owcach czeka pies. Stanisław twierdzi, że choćby nie jadł pięć dni, to nie zostawi stada. Dobry pies, trudno o takiego. Pytam, czy mnie nie urąbie, jak podejdę do zwierząt. Gazda uspokaja: nie, skąd, co najwyżej za dupę chyci, ba ino roz! [najwyżej ugryzie w tyłek, ale tylko raz] Psy pasterskie pracujące przy owcach mają zazwyczaj dużo cierpliwości i zanim złapią, ostrzegają. Żeby jednak ugryzły, trzeba być naprawdę bezczelnym i zupełnie zignorować sygnały.
Stanisław nie chce prowadzić owiec przez most, za duży tam ruch samochodowy. Zakłada wodery i będzie prowadził stado przez wodę. Pomocnik juhasa, Łukasz, bierze najmniejsze jagniątko na ręce i idzie ze mną naokoło. Stanisław wchodzi do wody. Owce boją się i początkowo nie chcą za nim iść. Okropnie się denerwuję, bo w stadzie jest kilka małych owieczek, co jeśli porwie je rzeka? – Ja mu się nie wpierdalam, wie co robi- mówi Łukasz. Ale faktycznie, w pewnym momencie jedna z młodych owiec nie radzi sobie, oddala się z prądem i trzeba ją ratować. Akcja się powiodła, wszyscy są już na drugim brzegu, ale Stanisław musi chwilę dychnąć [odpocząć]. Nie jest już najmłodszy.
Idziemy przez wieś, za chwilę przekroczymy zakopiankę, żeby polami dostać się na Harendę, gdzie czeka baca i inni pasterze. Do gazdy ciągle dzwoni telefon, to znajomi pytają czy już ruszył, i inni pasterze dopytują kiedy będzie na miejscu. – Pójdziemy bokami, ja nie z tych, co się lubią paradzić po wsi, żartuje Stanisław.
Po drodze ciągle się zatrzymujemy, sąsiedzi nas pozdrawiają, zagadują. -Nie śpiewacie chłopy? pyta napotkana kobieta. -Nie, dopiero na jesieni będzie na to czas. Teraz nie można się za bardzo cieszyć, bo to może przynieść pecha. Na jesieni pójdziemy z dzwonkami, ze śpiewem, jak już wszystko będzie dobrze po skończonym sezonie- opowiada Łukasz. Idziemy razem z tyłu, za stadem. Przodem Stanisław, bo najlepiej zna drogę. Psy nie odstępują go na krok. Jak on to zrobił, że te burki idą idealnie przy nodze, zaglądając mu co chwila w oczy? Ludzie płacą trenerom ciężkie pieniądze, żeby ich psy nauczyły się sportowego „równaj” na tym poziomie.
– Pasterstwo jest strasznie zabobonne. Teraz już się tego wszystkiego nie stosuje, bo młodzi nie chcą paść i tak to powoli umiera. Wszystkie gusła są opisane w wielkiej encyklopedii pasterstwa, tej siedmiotomowej, znasz to? Ja od małego się tym fascynuję, dużo rzeczy znam z domu, ale też czytam. Zobacz, nawet ten kijek, co sobie wziąłem do poganiania, to dawniej by nie przeszło. On jest ułamany, a to źle wróży. Ale trochę tych tradycji jeszcze zostało, zobaczysz u baców na Harendzie.
Łukasz, który od kilku lat prowadzi ze Stanisławem owce na wypas też kontynuuje tradycje rodzinne. Rodzice, dziadkowie, pradziadkowie też gazdowali i paśli. Łukasz ma dwadzieścia swoich owiec i kocha ten sport. Na co dzień jest muzykiem, gra po góralsku na weselach, ślubach i chrzcinach. -Przed parą młodą idzie zazwyczaj dwóch muzyków i się drą. To ja się tak właśnie drę – śmieje się Łukasz.
Mamy tu ponad 100 owiec i dwa psy. Jest jedno kilkutygodniowe jagniątko, Łukasz mówi, że pewnie trzeba będzie je nieść, bo nie da rady dojść na miejsce. Po cichu liczę na to, bo nie ma nic słodszego niż małe jagniątko. Są i większe jagnięta, prawie tak duże jak dorosła owca. Kiedy się zatrzymujemy dopadają matek i piją mleko, szarpiąc niemiłosiernie. Gazda Pawlikowski zna każdą swoją owcę, wie która jest czyim dzieckiem, w jakim jest wieku. Najładniejsze to te, które mają najwięcej wełny na portkach i na kufie. Pod koniec sezonu mają wyglądać jak pudle. Czy one coś widzą przez te kudły? pytam. – No ba jako! Widzą, ba płono [oczywiście, że widzą, ale kiepsko]!
Co jakiś czas Stanisław łapie którąś z owiec i przytrzymuje. Nie ma znaczenia, czy dana owca jest matką tego jagnięcia- droga jest długa, małe muszą się napić. Nieszczęsna owca wyłoniona z łapanki nie ma nic do gadania. Niepokorne jagnięta ssą tyle matek, ile chcą.
Tak samo widzi, która owca się „zatkała” i trzeba jej pomóc. Ma wtedy taki wygięty grzbiet. Trzeba ją złapać, zginąć w pół, i wtedy się „naprawia”. Robimy kilka takich przystanków, na owcze sranie i dokarmianie. Stanisław ma oczy dookoła głowy, widzi wszystko.
Dochodzi dziewiąta. Jesteśmy nad Białym Dunajcem, idziemy w stronę Suchego. Przeprawiamy się przez stromy, prawie pionowy wąwóz, gdzie zjeżdżam na tyłku po błocie, a niektóre owce trzeba przenosić. Pijemy pierwsze piwko. Nie pamiętam kiedy ostatnio piłam o tej porze, a do tego jestem bez śniadanka. Chłopy jedzą kiełbasę, ja suchą bułkę. Chyba mi weszło to piwo, mówię do gazdy. -Ka? Chyba w pięty! -odpowiada.
Jest coraz weselej. Pogoda piękna, słońce, wiatr, może zapowiadany deszcz nie przyjdzie, i jednak nas nie doleje. Nagle się słyszymy dzwonki. Od wierchu idzie stado suchowiańskich gazdów.
-Kurwa, a co to za cepry!- witają nas Jędrek i Tomek, juhasi z Suchego. – To takie żarty, nie przejmuj się. Oni tak muszą- mówi do mnie Łukasz. Chłopy się witają, mi nikt ręki nie podaje. Pani dziennikarka nie brzmi dobrze. Nie wzbudzam zaufania. A może to kolejny przesąd, że baba na szałasie przed Świętym Janem przynosi pecha? Do święta jeszcze daleko, a ja idę właśnie na szałas.
Owce zaczynają głośno beczeć, są zdenerwowane, nie znają się z tamtymi. Stada energicznie się mieszają, jest bardzo głośno. – Będą tak się darły już przez cały dzień. Wołają się, żeby się nie zgubić. Czy będą się bodły? Może trochę, na początku. Do tej pory szliśmy w ciszy, bo owce się znały między sobą. Łukaszowe barany wyraźnie trzymają się blisko niego, w dystansie do reszty. Tylko kilka z nich ma dzwonki na szyjach. To jorki, czyli te, które się jeszcze nie kociły, więc się ich nie doi.
Wspinamy się na Rafaczówki, stamtąd już będzie tylko z górki na Harendę gdzie czeka baca. Na polanie robimy popas. Owce muszą odpocząć, a my otwieramy pierwszą flaszkę. Pijemy po góralsku. Jeden kieliszek krąży, każdy pije po kolei, i nalewa następnej osobie. Jest coraz lepiej. Dzwoni Halina, synowa gazdy, pyta jak nam idzie, oraz czy ustalili już, kto będzie niósł pijaną dziennikarkę. Owce pasą się kawałek dalej, psy śpią przy nas. – Ku owcom, wypierdalać!- krzyczy Stanisław. Psy natychmiast się podnoszą i podchodzą do owiec. Kończymy flaszkę 0,7 leżąc na trawie. Robi się jeszcze weselej, zaczynają się żarty. Jedna baba, czterech chłopów, nie może być inaczej. Gdybym przyjęła na czas tej wycieczki moje warszawskie, feministyczne standardy, policja i Maja Staśko już by jechali tu na sygnale. Ale po tej ilości alkoholu, w pięknych okolicznościach przyrody seksistowskie żarty bawią mnie jak nigdy, czuję się dobrze i zaskakująco bezpiecznie.
Połączone stada liczą sobie teraz z 300 sztuk. Owce idą grzecznie za juhasami. Wiedzą, że trzeba się pilnować, a kto się odłączy, ten zginie. Schodzimy po stromym zboczu z Rafaczówek w stronę Zakopanego. Juhasi wypatrują na sąsiednich zboczach innych stad. Liczą je i rzucają wiele złośliwości pod adresem tamtych pasterzy. Ten ma brudne owce, ten brzydkie, inny głupio pasie, bo tam przecież nie ma trawy, a ten to już w ogóle, z chujem na głowy się zamienił. Otwieramy kolejne piwka, wątki mi umykają.
W dole widać już koszar (drewniane ogrodzenie dla owiec) bacy. Stanisław mówi, że przez Zakopane będziemy szli ze stadem ponad 500 owiec. Pokazuje mi z góry naszą trasę. Pójdziemy przez Bachledzki Wierch, potem Bulwarami Słowackiego i pod skocznią, aż pod regle, gdzie jest docelowa bacówka. Może pójdziemy, a może nie. Nogi mi się plączą. Staram się trzymać fason, bardzo nie chcę, żeby patrzyli na mnie jak na „panią”, i tak już odmówiłam jedzenia kiełbasy, co zostało chyba odebrane jako nietakt.
Harenda. Owce w koszarze ryczą. Jest tam już kilka połączonych stad, do których zaraz dołączą nasze. Beczenie i dzwonki zagłuszają wylewne powitania. Zaraz zaczną się gusła. Co roku przed wyjściem na hale trzeba odprawić czary, odgonić uroki. Oddaje Stanisławowi słoik z wodą święconą. Bacowa, żona bacy pokłada się ze śmiechu, bo faktycznie pływają tam zielone glony. Juhasi oglądają owce, chwalą się nowymi nabytkami, wchodzą do koszaru i pokazują sobie najładniejsze sztuki.
Bacowie zapraszają wszystkich na kawę, kiełbasę i chleb. Wjeżdża kolejna flaszka, którą rozpijamy na miejscu. Umrę. Nie dojdę. Zjem więcej chleba z keczupem, może to mnie uratuje. Jedyne kobiety w towarzystwie to bacowa, babka i ja. Reszta same chłopy. Po tradycyjnym poczęstunku wracamy do owiec. Baca niesie patelnię z płonącymi węglami, do którego zaraz dołożą ziół. Wszystko co rośnie na Matki Boskiej Zielnej tu się daje. Wysuszone przez zimę, wiosną ma uświęcić owce i juhasów, odgonić wszelkie zło.
Po chwili przychodzi babka, to ona od zawsze odprawia rytuały. Z dymiącą patelnią pełną ziół okrąża koszar. Pachnący dym leci do oczu. Potem nalewa do miski wody święconej i świerkową gałązką kropi zwierzęta i nas wszystkich. Ludzie robią znak krzyża, mamroczą błogosławieństwa. – Patrz, jest łańcuch- pokazuje mi Łukasz. Leżący na ziemi łańcuch ma symbolizować siłę i nierozerwalność wychodzących w góry ludzi i zwierząt, aby wszyscy wrócili na jesieni w tym samym składzie. Żeby choroby i dzikie zwierzęta trzymały się daleko od stada.
Pytam Stanisława, jak to jest z tymi wilkami i niedźwiedziami. – Jak mi się moja (żona) w nocy śni, to znaczy, że przyjdzie niedźwiedź- drze ze mnie łacha Pawlikowski. Ostrzegano mnie, że on na żadne pytanie nie odpowie poważnie, i tak rzeczywiście jest. Łukasz mówi, że czasem rzeczywiście może przyjść niedźwiedź. W zeszłym roku powalone pnie w pobliżu szałasu były poszarpane, bo miś szukał tam larw kornika. Te larwy są wielkie i tłuste, grube jak palec. Obaj mówią, że na bacówce psy powinny wystarczyć do ochrony. Najpierw małe fafiki robią hałas, a dopiero jeśli zagrożenie jest faktycznie blisko, wtedy owczary podnoszą tyłki i wkraczają do akcji.
Ruszamy dalej. Przed nami jeszcze kilka kilometrów, i przejście przez miasto ze stadem kilkuset owiec. Idzie z nami teraz więcej psów, które przez chwilę zaczynają się gryźć, ale juhasi huczą na nie i zapanowuje spokój. – Normalne, ustalają hierarchię, zaraz się dogadają- mówi ktoś. Po raz kolejny tego dnia przekraczamy Zakopiankę, ludzie robią nam zdjęcia, kręcą filmy. Jesteśmy totalną atrakcją. Na Bachledzkim Wierchu mijamy cmentarz żydowski, ale o Żydach nikt tu nie chce ze mną rozmawiać. Średnia wieku juhasów to 50 lat, a są i starsi. Nikogo nie wadzi moje imię, ale kolczyk w nosie już tak. Wjeżdża kolejna flaszka, chłopy sprawdzają czy kolczyk jest prawdziwy i pytają czy bardzo bolało. Wielu z nich ma tradycyjne góralskie kapelusze z muszelkami, niektórzy mają typowe gazdowskie copki, obowiązkowo noszone na czubku głowy, uszy muszą wystawać. Obowiązkowo też sweter z ciemnej wełny, do tego ozdobna spinka góralska, skórzany serdak, na nogach bacioki (kalosze). Kolejna flaszka z wódką krąży. Wiem, że jeśli usiądę, to już nie wstanę.
Na szałasie baca i juhasi będą siedzieć aż do jesieni. Stanisław planuje krótką wizytę w domu dopiero za miesiąc. Do tego czasu będzie na bacówce non stop, umyje się w pobliskim potoku, a o zapasy będzie dbała żona bacy, która terenowym samochodem dowiezie zakupy. W tych czasach jest już dużo łatwiej niż dawniej, poza tym bacówka, na którą idziemy, jest właściwie w Zakopanem. Dużo trudniej mają juhasi w Bieszczadach, na Ukrainie, we wszystkich tych dzikich miejscach, których ubywa z roku na rok. Z dzieciństwa pamiętam juhasów w Beskidzie Niskim, którzy przez cały sezon wypasu nie oglądali żywej duszy, chodzili w poszarpanych serdakach, musieli oszczędnie gospodarować zapasami, bo sklepów nie było w tej okolicy, i porozumiewali się ze sobą pohukiwaniami, które dla nas były zupełnie niezrozumiałe. Baliśmy się ich.
Dzisiaj podhalańscy bacowie mają dużo prościej. Wszędzie dojedzie terenowy samochód, są telefony komórkowe, bacówki przy szlakach odwiedzają turyści i rodzina. Mimo tych ułatwień, nadal jest to ciężka praca, do której młodzi się nie palą. Pasterstwo, którego resztki możemy oglądać dzisiaj, powoli umiera. Takich chłopaków jak Łukasz jest tu dosłownie kliku, którym się jeszcze chce kontynuować rodzinne tradycje. Większość jednak porzuca gazdowanie i juhaskę, sprzedają owce i wybierają sobie inne zawody. Budowlanka, mechanika, pensjonaty, przewodnictwo górskie. Niewiele osób odnajduje się w siedzeniu miesiącami na hali, dojeniu, strzyżeniu owiec, puceniu oscypków. Pieniądze z tego nie są złe, ale zimno, niekończące się tatrzańskie niepogody, izolacja i monotonia pracy odstrasza. Trzeba to kochać, mówi Łukasz.
Ostatnia prosta, idziemy już przez miasto Zakopane. Na Bulwarach Słowackiego goni nas kobieta i strasznie krzyczy. Coś strasznego musiało się stać. To owczarek wpadł do płynącego przez miasto potoku, i nie może wyjść, silny prąd zaraz ją porwie, zaraz ją utopi. Tomek kładzie się na ziemi nad brzegiem, i za kark wyciąga sukę z wody. Kolejna brawurowa akcja ratunkowa zakończona sukcesem. Przemarznięta suka otrzepuje się, i natychmiast rusza by dogonić kierdel, który jest już daleko przed nami.
Jeszcze tylko pół godziny i będziemy na miejscu. Owce zajmują całą szerokość drogi Pod Skocznią, ruch uliczny musi poczekać aż przejdziemy. Turyści cykają fotki, a ja jestem już prawie trzeźwa. Idę na końcu, cały czas patrząc na to najmniejsze jagniątko i marząc o tym, żeby już nie miało siły i wtedy będę mogła je wziąć na rączki. Jednak jagniątko okazuje się twardym skurwysynem, samodzielnie dociera na polanę pod reglami. Do tradycyjnej watry i dojenia już nie dotrwam. W strugach deszczu wypijam ostatnie toasty i żegnam się ze wszystkimi. Tym razem chłopy podają mi rękę. Zaczyna padać śnieg.
Tekst może zawierać błędy merytoryczne z powodu upojenia alkoholowego autorki podczas zbierania materiałów. Moi rozmówcy, którym bardzo dziękuję, również byli w stanie upojenia alkoholowego, co mogło wpłynąć na rzetelność przekazywanych mi informacji. Przepraszam również za kiepską jakość zdjęć, ale lepsza nie była możliwa do uzyskania w tamtych okolicznościach.