Istnieją miejsca, gdzie umieranie wpisane jest w zwyczajny grafik dnia. To jedno z nich.

Zakład Opiekuńczo-Lecznicy im. Sue Ryder na ul. Mehoffera w Warszawie; sprzątanie na oddziale zamkniętym, 20 godzin – to kara za niezapłaconą grzywnę. Z jednej strony – paskudna praca, polegająca głównie na myciu kibli, z drugiej – trudno wyobrazić sobie miejsce, gdzie jest się bardziej potrzebnym. W obecnej wersji kapitalizmu racjonalnej i naprawdę niezbędnej do wykonania pracy mamy tak mało, że warto docenić oczywiste zastosowanie mopa i zmianę brudno-czysto.

flickr.com/Tom Stohlman
flickr.com/Tom Stohlman

Pierwszą rzeczą, jaka uderza po wejściu na oddział jest zapach – taniej stołówki, tanich środków odkażających, brudnych ubrań i ciał oraz fekaliów. Drugą – przerażający smutek, bezradność i samotność pacjentek. Trzecią – absurdalnie mała liczba pielęgniarek i salowych. Na 65 pacjentek jest ich maksymalnie sześć, często dwie-trzy – tymczasem „babcie” potrzebują mycia, przewijania, karmienia, ale też po prostu nieustannej uwagi – rozmowy, obrony przed agresją ze strony innych pacjentek. Nie ma na to żadnych szans.

Nasze babcie są jak dzieci

Na oddziale znajduje się 65 pacjentek, rozlokowanych w trzy, czteroosobowych salach. Są bardzo różne. Jest kilka kobiet z jakimś rodzajem niepełnosprawności intelektualnej i fizycznej – jeżdżą wózkami inwalidzkimi w tę i z powrotem po korytarzu, ale znaczną większość stanowią „babcie”, czyli starsze kobiety, chorujące na Alzheimera, miażdżycę mózgu, demencję. Niektóre sprawiają wrażenie, jakby wszystko rozumiały, np. pani Aniela, która nieustannie narzeka na koleżanki z oddziału, że zostawiają brud w toaletach, rozrzucają jedzenie, mówią bez sensu, wchodzą do nieswoich pokoi, robią mnóstwo rzeczy, których pani Aniela, jak twierdzi, nigdy by nie zrobiła. Inne

mają na twarzy ten charakterystyczny wyraz zagubienia – jakby ciągle czegoś szukały, próbowały sobie coś przypomnieć.

Niektórym zostały jeszcze jakieś nawyki, np. pani Wanda chodzi i wyciera wszystko zwiniętym w kulkę kawałkiem papieru toaletowego, mówiąc, że „ona tu tylko trochę posprząta”. Zdarza jej się chodzić w samym staniku, wtedy któraś z pracownik ściąga ją do pokoju („Wandziuniu, nie wolno tak chodzić na golaska”). Pani Sabina siada czasem tak, żeby widzieć, jak macham mopem i powtarza w kółko „Ach, jak ona pięknie sprząta. Jaka to pracowita dziewczyna. Aż miło popatrzeć, jak pięknie sprząta. No zobacz, jaka pracowita dziewczyna”, ale potrafi się też zdenerwować, kiedy pani Maria, zgięta wpół pacjentka z innej sali, próbuje wejść do jej pokoju („Nie wchodź mi tam, gówniaku! Nie twoje, nie dotykaj!”). Niektóre panie słuchają jeszcze radia – zawsze jest to Radio Maryja. Pani Maria spaceruje i śpiewa – wysokim, zawodzącym głosem, na zmyśloną melodię, zmyślone słowa, pogodnie, pieśni religijne mieszają się z zamiarem skorzystania z toalety. Pani Zofia chodzi po korytarzu w tę i z powrotem, zaczepia przechodzące osoby, ton jej głosu brzmi, jakby z kimś rozmawiała, żywo gestykuluje, ale nie da się już rozróżnić nawet sylab. Druga pani Zofia, jej koleżanka z pokoju, siedzi i krzyczy „grzegrzegrzerzerzerzegrzeeeeegrzgrzrz”, głośno, niepokojąco. Kiedy myję ramę jej łóżka, mam wrażenie, że jest zdenerwowana, dźwięki się nasilają, mają bardziej wrogi ton, ale siedzi tak samo jak siedziała, z rękami złożonymi na podołku, nie patrzy na mnie. Kiedy na chwilę się odwracam, wrzuca mi do wiadra z mydlinami swojego kapcia.

Z innymi jest trochę lepiej psychicznie, ale gorzej fizycznie. Leżą na łóżkach, nie podnosząc się, ale kiedy wchodzę do ich sal z mopem, zagadują, pytają, czy jeszcze przyjdę, mówią, ile mają dzieci, wnuków, prawnucząt. Czasem coś powtórzą bez sensu, zadadzą pytanie dwa razy. Jedna z pań od razu wyznaje mi miłość („bardzo panią kocham, jest pani taka piękna”), inna mówi do mnie dużo po niemiecku, chociaż nazwisko wskazuje na polskie pochodzenie. Inne tylko leżą na żelaznych, szpitalnych łóżkach, milczą. Kiedy ścieram kurz z szafki jednej z takich pacjentek, kobieta podnosi na mnie wzrok. Ssie palec wskazujący, drugą rękę próbuje włożyć sobie w pieluchę. Ma zapadnięte policzki, na głowie sterczą resztki siwych włosów, koszulę ma podciągniętą powyżej pasa, widać przeraźliwie chude nogi, jak szkielet obciągnięty pożółkłą skórą. W oczach absolutna pustka, nic, żadnej myśli, żadnych emocji. Odwracam się i uderza mnie, że ta kobieta pewnie kiedyś się śmiała, kochała kogoś i była kochana, pracowała, rodziła dzieci, piła wódkę, uprawiała seks, podróżowała, płakała – żyła.

Tu zawsze jest co robić

Oszczędność widać na każdym kroku – pieczone jabłka na deser dla pacjentek są wyliczone, nie można zjeść więcej

flickr.com/Alyssa L. Miller
flickr.com/Alyssa L. Miller

niż jedno. Pierwszego dnia nie działa światło w WC, do końca mojej pracy nie udaje się zamknąć okna w łazience, zepsute są wszystkie klamki w pomieszczeniach wspólnych. Do sprzątania dostaję mopa, którego trzeba wyciskać w ręku, za to można go potem uprać, więc jest wielokrotnego użytku. Szmata do czyszczenia mebli jest zrobiona z fragmentu starego prześcieradła, nie da się nią doszorować resztek jedzenia (mam nadzieję, że jedzenia) przyklejonych do ram żelaznych łóżek. Nie ma odkurzaczy, miotły są stare, zniszczone i nie nadają się do użytku.

Najgorzej jest z toaletami, można by je sprzątać w kółko, 24 godziny na dobę. Są trzy kabiny, żadna się nie zamyka, w związku z czym kobiety nieustannie się na siebie natykają, bo niewiele z nich pamięta, że można pukać; niewiele słyszy na tyle dobrze, żeby to usłyszeć. Rzadko zdarza się, żeby ktoś z personelu miał czas i możliwość pomóc pacjentce skorzystać z toalety. Niektóre przychodzą co chwila, czasem ze względu na nietrzymanie moczu, a czasem biegunkę wywołaną płynną dietą i lekami, rozregulowującymi układ trawienny. Pani Maria, ta która śpiewa, przychodzi co 10 minut, chociaż ma założone pieluchomajtki. Czasem wytrząsa ich zawartość na podłogę. Za którymś razem wchodzę do kabiny, która w całości wymazana jest kałem – cały sedes, przycisk do spuszczania wody, rączki dla niepełnosprawnych, podłoga. Pacjentka, która to zrobiła, załatwiła się sama i sama wyszła – przecież gdyby ktoś jej pomagał, to chyba by tak tego nie zostawił. Nie korzystała z papieru toaletowego (nie ma go w kabinach) i nie myła rąk (nie ma kranu ani mydła), wróciła pewnie do swojego pokoju albo usiadła na korytarzu, dotykając po drodze ścian, mebli, pościeli, krzeseł. Przestaję się dziwić, że główna salowa każe mi myć wszystko, całe pomieszczenia, łącznie z futrynami okien i drzwiami.

Wpisane jest, że były myte

Do umycia mam też świetlicę. Podobno czasem odbywają się tu jakieś zajęcia, kiedy ja przychodzę, jest tylko kilkanaście krzeseł, dwa stoły z okleiny, paprocie, tablice z wyklejonymi przez pacjentki obrazkami (jak w przedszkolu, tylko bez podpisów) i telewizor, leci akurat „Agrobiznes”. Na sali jest jedna kobieta na wózku, w workowatym, granatowym dresie, z przykurczoną dłonią i stopą, lekkim zarostem na twarzy i pewną bezradnością uśmiechu, charakterystyczną dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Jako jedna z niewielu pensjonariuszek nie jest bardzo szczupła. Przepraszającym tonem pyta, czy ma już sobie iść. Ogląda przerzucane na ekranie marchewki i ceny zboża. Nie może zmienić stacji, nie ma pilota. Zastanawiam się, ile lat już spędziła w tym ośrodku i czy kiedykolwiek go opuści.

Za jedną z paproci chowa się zrobiona przez którąś z pań kupa, w donicy leżą strzępki papieru toaletowego.

Wanna jest jedna, pensjonariuszek 65. Gdyby nieustannie była używana, na jedną pacjentkę przypadałoby ok. 20 minut mycia, to bardzo mało. Oczywiście, nie jest. – Patrz, wpisane jest, że były myte wczoraj – mówi jedna z pielęgniarek, duża, jowialna kobieta. – Ciekawe, nie? – śmieje się. – No ja nie wdziałam, żeby któraś je nosiła wczoraj – salowa wzrusza ramionami. Kiedy przychodzi obiad (zwykle rzadki mięsny gulasz), niektóre pacjentki jedzą samodzielnie, rozrzucając wszystko wokół siebie, inne są kolejno karmione przez personel. Pieluchy zmienia się hurtowo, nie kiedy zachodzi potrzeba – można podejrzewać, że skoro zakładu nie stać na porządne mopy, nie ma też na bonusowe defekacje. Żadne pomieszczenie się nie zamyka, poza toaletą dla personelu (czemu się osobiście nie dziwię), za którymś razem wchodząc do brudownika widzę panią Marię, radośnie wylewającą sobie na ręce i na ubranie środek odkażający. Półkę wyżej stoi Domestos, w ślicznej, różowej butelce. Dobrze, że po niego nie sięgnęła i że zamiast na ręce, nie wylała go do ust.

Za oczywiste zaniedbania nie da się obwiniać pielęgniarek i salowych. Są nieustannie zajęte, ciągle w biegu, pomiędzy jedną babcią, a drugą. Zwracają się do nich jak do małych dzieci „kochanie”, „perełko”, „koteczku”. Przytulają, głaszczą, uśmiechają się.

Pacjentki rozumieją ten język – czasem same wołają, że chcą „ęś, ęś”, zamiast powiedzieć, że potrzebują skorzystać z toalety. Zdarza się, że pielęgniarki drwią ze swoich babć – np. kiedy krzycząca pani Zofia znalazła gdzieś czerwony beret ze złotym guzem, który dumnie wsadziła sobie na głowę szwem na wierzch, cały oddział przybiegł zobaczyć, jak śmiesznie wygląda. Czasem krzyczą – głównie kiedy pacjentki wchodzą do kuchni albo do pomieszczeń dla personelu. Ale są troskliwe, uważne, pracowite. Dla mnie są miłe, pytają, czy nie potrzebuję przerwy, czy nie chcę herbaty.

18 lat bez odwiedzin

Jest piękna pogoda, jednak pensjonariuszki w zasadzie nie wychodzą na zewnątrz. Jak tłumaczy mi pielęgniarka, na dwór zabierają je rodziny albo psycholog w ramach terapii zajęciowej. Pytam jedną z salowych, jak to jest z tymi rodzinami, czy często przychodzą. – Niektórzy nawet kilka razy w tygodniu, ale mamy też takie, do których nikt nie przyszedł od 15-18 lat – mówi. – Rodziny są pojebane. Ciągle mają pretensje, że babcia brudna, że się zesrała, że chuda. Jak ma nie być chuda, jak nie chce jeść? – pyta. Te pacjentki, z którymi da się porozmawiać, dużo opowiadają o dzieciach, o wnukach, ale nie potrafią powiedzieć, kiedy je ostatnio widziały – mieszają im się lata i miesiące. Do jednej pani prawie codziennie przychodzi syn z jej mężem, też zasuszonym dziadkiem. Ten bierze żonę pod rękę i kilkanaście minut spacerują po korytarzu, cuchnącym pełnymi pieluchami, tanim środkiem dezynfekującym i śmiercią.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …