Niedawno Piotr Ikonowicz zorganizował debatę, której celem było znalezienie odpowiedzi na pytanie, jaki plan ma przyjąć lewica w przypadku, gdy PiS zrealizuje wszystkie swoje obietnice wyborcze. Zapewne po dzisiejszym przemówieniu prezesa Kaczyńskiego na kongresie partii rządzącej to pytanie znów pojawi się na ustach lewicowych dziennikarzy i działaczy, zwłaszcza po obiecujących słowach na temat szkodliwości reform Leszka Balcerowicza i „nowej redystrybucji dóbr” (żeby nie było, prezes natychmiast zabezpieczył się, dodając, iż nie będzie to mieć nic wspólnego z komunizmem).
Nadal uważam, że PiS i lewica to zbiory rozłączne, nie stanowiące dla siebie konkurencji – i nawet jeśli spełni się scenariusz nakreślony najpierw przez Ikonowicza, a dziś przez prezesa PiS, lewica będzie miała co robić (sposób, w jaki się do tego zabierze, to już zupełnie inna kwestia).
Prezes mówił też o Polsce sprawiedliwej dla każdego – niezależnie od tego, „czy ma się miliard złotych, czy jest się biednym. Nie ma żadnych przywilejów”. Uważam, że program PiS jako całościowy plan przeczy słowom. Że partia ta wcale nie buduje, jak twierdzi, państwa sprawiedliwego. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że swoimi flagowymi reformami PiS wręcz zabija lewicowe państwo, rozumiane jako wspólny worek, do którego każdy wkłada oraz każdy z niego wyjmuje. Rozumiane jako państwo oferujące sektor usług publicznych na przyzwoitym poziomie – transport, służbę zdrowia, kształcenie, przedszkolną opiekę nad dziećmi. Właśnie na to lewicowe państwo powinno postawić i na to poszukiwać pieniędzy z podatków – sprawiedliwych, czyli progresywnych. Pomyśleć o nacjonalizacji wybranych gałęzi przemysłu. Przestać zaś istnieć w sferze obyczajowej i przestać kontrolować prywatność swoich obywateli. Tak rozumiem lewicowe państwo. W moim mniemaniu program PiS, mimo chwytliwych hasełek, jak to o „szkodniku Balcerowiczu” nie zbliża się do tego ideału, co najwyżej krąży na dalekich orbitach.
Nie mogę wybaczyć PiS tego osławionego „pięćsetplusa”, pachnącego inżynierią społeczną, nakazującą kobietom przyjęcie roli wyłącznie strażniczki domowego ogniska, nagradzające dodatkowo zamożnych i wykluczającego z kręgu beneficjentów samotne matki. Czy widzę jego zalety, w tym korzyść dla wielu ludzi, którzy ledwo do tej pory wiązali koniec z końcem? Jasne, że widzę. I cieszę się, że im ulżyło. Ale to, że im ulżyło, nie znaczy, że PiS buduje lewicowe państwo. Lewicowe państwo równowartość tej kasy przeznaczyłoby na usprawnienie systemu żłobków lub przedszkoli, ewentualnie dałoby rzeczywiście „na każde”, bądź zamiast „pięćsetplusa” pomyślałoby o wprowadzeniu dla swoich obywateli dochodu podstawowego (Roberto Cobas Avivar na naszych łamach udowodnił, że nie jest to wyłącznie mrzonka, a zupełnie realny projekt). Dziury w budżecie po pisowskich reformach nie pozwolą już na większe inwestycje w sektor usług publicznych, a będą zmuszały (już zmuszają) do szukania tam oszczędności. Pogardę dla mniejszości oraz nacjonalistyczno-religijno-smoleńską i wściekle-dekomunizacyjną otoczkę rządów tej partii pomijam, choć dla mnie osobiście są to aspekty dyskwalifikujące PiS jako potencjalnego zbawcę lewicy.
Często myśląc o PiS jako o mniejszym złu, popełnia się paralogizm pt. „No tak. Ale oni, w przeciwieństwie do neoliberalnych Nowoczesnej, PSL czy PO robią COKOLWIEK, co jest zbieżne z postulatami lewicy”. Cóż, SLD czy Twój Ruch również robiły COKOLWIEK, co dało się podciągnąć pod lewicową myśl. A jednak to nie wystarczyło, lewicowy elektorat im podziękował. Dla mnie to analogiczna sytuacja. Owszem, należy cieszyć się z partykularnych ustaw czy rozporządzeń obecnej władzy, które służą ludziom, jednak należy mieć w głowie również szerszą perspektywę na lewicowe państwo. Którego PiS, nie oszukujmy się, nie zbuduje. Dlatego spokojnie, i tak będzie co robić.