Widoczny na tym zdjęciu David Friedman, ambasador Stanów Zjednoczonych w Izraelu, przyjmuje z uśmiechem prezent od swych izraelskich przyjaciół, lotniczą fotografię okupowanej, wschodniej części Jerozolimy, nielegalnie anektowanej przez państwo żydowskie. Wystarczy rzut oka na ową fotografię, by zauważyć, że na pierwszym planie, który przedstawia Al-Haram asz-Szarif, trzecie po Mekce i Medynie święte miejsce islamu, nie ma nic muzułmańskiego. Zniknęła charakterystyczna, znana z pocztówek Kopuła na Skale i meczet Al-Aksa, budynki z VII w. Ta część izraelskich żydów, która od lat marzy o wysadzeniu w powietrze tych sanktuariów, by pobudować tam swoją świątynię, była zachwycona.
Prawdziwe zdjęcie przedstawia więc fałszywe zdjęcie: zobrazowane, pobożne życzenie żydowskich ekstremistów religijnych. David Friedman, praktykujący, ortodoksyjny żyd amerykański, osobisty przyjaciel prezydenta Trumpa i były adwokat wyspecjalizowany w kwestiach jego sieci kasyn, nie przewidział lub udawał, że nie przewidział, konsekwencji politycznych miłego prezentu. Oczywiście problemem nie było kolejne upokorzenie Palestyńczyków, ale gniew tych państw muzułmańskich, które są sojusznikami Stanów Zjednoczonych. Ambasada USA wydała więc anegdotyczny komunikat, w którym tłumaczy, że ambasador, który chciał, by przenieść ambasadę amerykańską do jego „ukochanej” Jerozolimy, nie poznał na zdjęciu tego miasta, i już.
Kwestia fotografii, tym razem prawdziwych, stała się żywa w Izraelu z innego powodu. Gdy ambasador dziękował za prezent, Kneset rozpoczął debatę nad przepisem, który ma zabronić Palestyńczykom robienia zdjęć żołnierzom armii okupacyjnej, gdy robią coś, co podważa izraelski slogan (i pobożne życzenie) o „najbardziej etycznej armii świata”. Projekt brzmi tak: „Kto filmuje, fotografuje, nagrywa żołnierzy w czasie wykonywania ich obowiązków służbowych w celu osłabienia morale żołnierzy i mieszkańców Izraela, podlega karze do pięciu lat pozbawienia wolności. Kto [w ten sposób] szkodzi bezpieczeństwu państwa, podlega karze do 10 lat pozbawienia wolności.” Ma się rozumieć, surowo karana będzie też publikacja takich zdjęć w prasie czy w internecie. Minister obrony Izraela Awigdor Liberman obiema rękami podpisuje się pod tym pomysłem, więc pewnie przejdzie on bez problemu.
Na razie nikogo nie obchodzi wolność palestyńskiej prasy, już i tak od dawna problematyczna z powodu izraelskich obostrzeń. W końcu Palestyńczycy i tak nie mają wolności. To, w jaki sposób ten przepis zaszkodzi prasie międzynarodowej, też jakoś nie budzi szerszych protestów, choć chodzi właśnie o międzynarodowe reperkusje, np. perspektywę rozprawy przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym z palestyńskiego oskarżenia Izraela o zbrodnie wojenne. Choć w projekcie mówi się o morale Izraelczyków, dotychczasowa lawina świadectw o tych zbrodniach nie robi na nich specjalnego wrażenia – ponad 80 proc. z nich popiera wszelkie działania wojsk okupacyjnych. Problemem jest wizerunek państwa żydowskiego za granicą.
Pomysłodawcy tego przepisu bronią się przed zarzutami jakoby to prawo miałoby być rasistowskie, bo jest też wymierzone w margines żydowskich „lewaków”, jak argumentował w izraelskim, parlamencie poseł-sprawozdawca Robert Ilatov. Nota projektowa wymienia zresztą izraelskie stowarzyszenia Betselem, Machsom Watch Women, Breaking the Silence oraz międzynarodowy ruch BDS.
Rządząca Izraelem skrajna prawica nacjonalistyczna uważa, że może wszystko, nawet skutecznie ukryć okupacyjny terror. Będziemy więc z Izraela oglądać jedynie ładne pocztówki, a jeśli trochę skorygowane, to przecież nic strasznego: najważniejsze są pobożne życzenia.