Strach i chaos. To dwa słowa, które najlepiej chyba charakteryzują sytuację, w jakiej znajduje się od roku Polska.
Strach stał się wszechobecny, nawet jeżeli nie mówi się o nim otwarcie. Ludzie często boją się do niego przyznać, ale ich zachowania wskazują jednoznacznie, że się boją. Skąd się go tyle w nas bierze?
Głównym źródłem strachu są media. Pytanie, na ile czynią to same z siebie, a na ile cytując tylko opinie ekspertów i „ekspertów”. Próba odpowiedzi na tę wątpliwość jest pozbawiona sensu. Nie tylko dlatego, że wymagałaby obszernych badań naukowych, do których nie mam ani odpowiedniego aparatu badawczego, ani czasu i miejsca. Poza tym spowodowałby pogrążenie się w nieuchronnej i do szpiku kości jałowej dyskusji miedzy zwolennikami i przeciwnikami różnych teorii spiskowych. Toczy się ona i będzie toczyć jeszcze przez lata. Bez zwycięstwa zresztą którejkolwiek ze stron.
Najjaskrawszym symbolem strachu, któremu poddano społeczeństwo był pamiętny obrazek opublikowany przez jakiś portal, zaraz na samym początku pandemii. Na grafice tej wirusy COVID-SARS-2 zostały powiększone do rozmiarów piłek plażowych i rzucone na zdjęcie pustej ulicy. Widok był istotnie przerażający. Wszędzie wirusy! Wielkie, czerwone, zagradzające przejście i oddychanie. Przerażające wrażenie, które musiało spowodować lęk przed wyjściem na ulicę. Jakiś debil tę grafikę wymyślił i stworzył, a kolejny kretyn zatwierdził i puścił. Nie niosła ona ze sobą żadnej treści informacyjnej, poznawczej, czy naukowej. Nie niosła niczego poza czystym strachem: ulice zajęte są przez śmiercionośnego wirusa. Wyjście na ulice, z psem, po zakupy czy do pracy, to pewna niemal śmierć, krzyczała ta produkcja. Bardzo przekonujące to było. I w tym duchu poszła cała fala propagandowych wyrobów.
Do akcji ruszyli eksperci, którzy, przynajmniej na początku, starali się dzielić z odbiorcami posiadana przez siebie wiedzą. Potem wyjaśnienia przestały być ważne, eksperci poczuli swoje pięć minut, ktoś ich słuchał z zapartym tchem, ktoś spijał z ust każde słowo, poczuli swoja popularność i ważność. Niestety, część z nich nie wytrzymali presji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że koncentrowali się nie na przekazywaniu wiedzy, ale na tym, by powiedzieć coś, co wszyscy będą komentować i interpretować. I będą się bać. Nic tak dobrze nie działa na ludzi, jak straszenie ich śmiertelnym zagrożeniem.
Do historii doprowadzania społeczeństwa do biegunki ze strachu powinna przejść wypowiedź jednego z czołowych ekspertów medycznych, a jakże, z tytułem profesorskim, który uprzedzając o jakiejś nadciągającej kolejnej fali zakażeń, czy problemach z wydolnością systemu opieki zdrowotnej powiedział, że „będziemy umierali stojąc”. Tekst ten oczywiście natychmiast znalazł się jeśli nie w tytułach, to w leadach informacji o postępach pandemii największych mediów w Polsce. Pan profesor nie raczył wyjaśniać, czemu mamy zdychać stojąc, a nie na przykład siedząc, czy leżąc, a może wisząc, nie wiadomo. Przyznać jednak trzeba, że był to nad wyraz doskonały chwyt, dzięki któremu jego wypowiedź dała stuprocentowy wynik polegający na tym, że ludziom przed oczami jawiły się obrazy trafionych wirusem nieszczęśników, którzy nie zdążyli przejść paru kroków, ale zdychali na miejscu jak trafieni gromem. Dżuma dymienicza przy tym tekście wydaje się dziecięcym szczebiotem. Pan profesor widocznie tak już ma, że lubi dmuchnąć w ludzi jakąś skrzydlatą frazą, która wprowadza w dygot każdego, komu nie chce zadać sobie trudu, by nieco się uspokoić i zadać samemu sobie, bo przecież panu profesorowi, kilku podstawowych pytań. To, że lubi żeby obywatele się bali, świadczy jego tekst sprzed paru dosłownie dni: gdy mowa o ewentualnej nadciągającej trzeciej fali wirusa, pan lekarz z tytułem powiedział, że kiedy o tym myśli, to „ma dreszcze”. Masz dreszcze, przyjacielu, to weź aspirynę, albo ciepłą kąpiel, przytul psa albo polataj dookoła bloku, to ci przejdzie. Ale przestań wprowadzać ludzi w dygot. Im już naprawdę po roku wysłuchiwania twoich i twoich kolegów tekstów, wystarczy. Teraz kolejny tekst pana doktora, że dzień rozpoczyna od wypisywania kart zgonu. O czym to świadczy? O niczym, karty zgonu można podpisywać rano, w południe, wieczorem, jak jest potrzeba. Tutaj akurat chodziło o to, żeby pokazać, że ludzie mrą jak kawki po nocach, więc trzeba podpisem zatwierdzać tę falę zgonów.
Panu profesorowi i jego utytułowanym kolegom z pierwszych stron gazet, którzy mówili rzeczy mądre, lub mniej, zaczęli towarzyszyć w mediach mniej utytułowani. Ja oczywiście rozumiem, że media nie były w stanie eksploatować wciąż tych samych twarzy, więc musiały sięgnąć po kogoś innego, byle był w białym fartuchu. Nagle przestrzeń medialną zaludniły stada lekarzy powyciąganych ze szpitala w Dupiejewie Dolnym czy innej metropolii ze specjalnością reumatolog, trycholog, dermatolog lub jakiś inne odległe o lata świetlne specjalności.
Ekspert powie wszystko, co dziennikarz zechce. Że jest lub będzie świetnie. Albo odwrotnie. Na efekty nie trzeba było długo czekać: straciliśmy zaufanie do wszystkich i wszystkiego.
Nie chodzi o wydziwianie, jak bardzo ludzi dało się wystraszyć i co na tej bazie można z nimi zrobić. To wszystko zaczęło przynosić po kilku miesiącach całkiem wymierne wyniki: pacjenci przestali zjawiać się u lekarzy z kłopotami z sercem, na planowe zabiegi przy podejrzeniu nowotworu lub zgoła przy jego potwierdzeniu, a będąc w ciężkim stanie podpisywali w dokumentach pogotowia brak zgody na hospitalizację. Głosy specjalistów, którzy alarmowani ile mogli, ginęły w zgiełku kolejnych strasznych informacji: że gdzieś ktoś coś znalazł, zbadał, wyjął albo włożył… Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Fale zgonów pod koniec zeszłego roku i na początku bieżącego udowodniła, że za strach płacimy przerażająca cenę.
Dr Mariusz Wójtowicz, dyrektor prywatnej kliniki CityClinic w Warszawie nie dziwi się, że nastąpiła dewaluacja autorytetów.
– Ludzie już tak mają, że lubią być zauważeni, docenieni, więc wychodzą w światło reflektorów i głoszą prawdy objawione, nie troszcząc się wyjaśnieniem kto, kiedy i na jakiej podstawie te prawdy im objawił. Nie chodzi o to, że to są głupi ludzie, tylko o to, że wypowiadają się na tematy, na które nie powinni się wypowiadać tak jednoznacznie. Każda z tych wypowiedzi, powinna być obwarowana milionem zastrzeżeń: wydaje mi się, że może być tak. Albo tak. Jednak oni wolą rzucać tezy, które niczego nie zmieniają poza mętlikiem w ludzkich głowach. Tak, słucham tych wszystkich bon motów, padających z ust ekspertów. Jestem pewien, że środowisko medyczne im to zapamięta i jeszcze przez długi czas to będzie do nich wracać, niekoniecznie w przyjemny sposób.
W Polsce urzędy ogarnął paraliż. Wtedy, kiedy najbardziej były potrzebne obywatelowi, zamknęły przed nimi drzwi. Rzucano zaklęcie o „pracy zdalnej” wiedząc przecież doskonale, że duża część polskich obywateli, szczególnie tych najgorzej sytuowanych, najstarszych, więc najbardziej potrzebujących pomocy, jest wykluczona cyfrowo.
Wiosna i pierwsza fala pandemii obnażyła nieprzygotowanie systemu ochrony zdrowia do stawienia czoła zdarzeniu masowemu, jakim była i jest pandemia. I co, jakie wnioski wyciągnięto przed nadejściem drugiej fali jesienią? Żadne. Opozycja opluła wszystko i wszystkich, rząd odpowiedział, że jest świetnie i nic się dalej nie działo.
Państwowa część służby zdrowia, a ona przede wszystkim stanęła do walki z pandemią, w rekordowo szybkim czasie udowodniła swoją nieprzydatność. System się załamał, choć oficjalne komunikaty brzmiały znakomicie, a pandemie Polska pod wodzą PiS zwyciężyła ze trzy razy. Realia zaś były takie, jakie widziano na każdym kroku. System okazał się nieprzygotowany sprzętowo, kadrowo, systemowo i informacyjnie. Zdesperowani ludzie szukali pomocy na SOR-ach, które po paru dniach przestawały spełniać swoje role. Ludzie koczowali tam, bo nie wiedzieli, gdzie mają iść, karetki pogotowia krążyły ze zdesperowanymi lekarzami i ratownikami medycznymi dziesiątki kilometrów po całej Polsce.
Na dodatek jakiś intelektualista z ekipy rządowej wpadł na pomysł, że sytuacja pandemiczna jest doskonałym momentem do przeforsowania takich politycznych rozwiązań, które jak w banku wyprowadzą setki tysięcy ludzi na ulice. I wyprowadziły.
– Nawet takie niegodziwości trzeba robić w sposób przemyślany – mówi dr Wójtowicz.
A ludzie w momencie zagrożenia funkcjonowania społeczeństwa oczekiwali po prostu sprawnego państwa. Tylko i aż tyle. W sieciach społecznościowych z uznaniem przyjęto, że państwo hiszpańskie czasowo przejęło sieć prywatnych klinik, by stawić czoła pandemii. W Polsce państwo jedyne, co potrafiło, to działać przez zaniechanie – na przykład wprowadzenia stanu klęski żywiołowej.
– Niewykorzystanie prywatnych placówek służby zdrowia było nieporozumieniem. Można to było zrobić na wiele sposobów. Można było oczywiście przejąć prywatne kliniki a potem niech ich właściciele dochodzą swoich praw. Ale można też było zrobić to w ten sposób, że państwo dogaduje się ze mną jako prywatnym właścicielem: mamy trudną, podbramkową sytuację, oczekujemy zatem od pana takich oto działań. I tak, w sytuacji narodowej mobilizacji ja na to reaguję i włączam się we wszelkie działania. Nie muszę na tym zarabiać w takich momentach. Ale dokładać jednak nie powinienem. To wszystko można było zrobić – mówi dr Wójtowicz.
No, pewnie można, tylko w tym celu trzeba stworzyć system analizy gotowości operacyjnej systemu opieki zdrowotnej. Całego. Państwowego i prywatnego. Żeby naciśnięcie klawisza w komputerze pokazywało na bieżąco, gdzie na przykład można kłaść pacjentów z niewydolnością oddechową, bo są wolne łóżka, moce przerobowe, przygotowany personel.
– Projekt takiego systemu był gotowy w 2013 roku – mówi były pracownik Komendy Głównej Państwowej Straży Pożarnej – formacji nieźle zorientowanej w rozwiązaniach systemowych oraz w podnoszeniu gotowości – ale został przez medyków odrzucony. Bez podania przyczyn.
Powie potem jeszcze, że kiedy na całe społeczeństw zwala się nieszczęście o masowym charakterze, to nie zdarza się tak, że obejdzie się bez strat. Rzecz w tym, by je minimalizować. Umiejętność współdziałania państwowego i prywatnego sektora medycyny jest w tym umiejętnością kluczową – warunkiem optymalnego wykorzystania deficytowych zasobów.
Polska, kiedy rozpoczęła transformację ustrojową, również w dziedzinie medycyny, musiała wyjść z roli, jaką wyznaczono jej w systemie wsparcia medycznego Układu Warszawskiego. Byliśmy wówczas zapleczem specjalistycznym i rolę te wypełnialiśmy dobrze. Potem okazało się, że przestawienie modelu na system lekarzy rodzinnych przy jednoczesnym parciu na prywatyzowanie służby zdrowia (nieśmiertelna faza Beaty Sawickiej: „biznes na służbie zdrowia będzie robiony”), która miała powstać na gruzach służby państwowej, udowodnił swoją nieprzydatność właśnie teraz, kiedy sytuacja okazała się naprawdę trudna.
Państwowa służba zdrowia kompletnie zagubiła swoje podstawowe funkcje: edukacji i profilaktyki zdrowotnej. Zdrowie społeczne przestało tę niewydolna i wciąż demontowaną strukturę w ogóle obchodzić. No i teraz mamy to, co mamy.
Każdy rząd, który doprowadzi do sytuacji, że państwowa służba zdrowia będzie nowoczesna, sprawna i prospołeczna, będzie mógł być pewien wygranej na kolejną kadencję. To nie jest niemożliwe, są naprawdę kraje na świecie, które potrafiły tego dokonać.
Lekcji pandemii nie odrobiliśmy.
Zawiodło państwo, bezradne w budowaniu systemu sprawnej, państwowej opieki zdrowotnej.
Zawiodły media i ich poczucie odpowiedzialności. Zamiast mobilizować opinię publiczną do wspólnej walki z zagrożeniem, budowaniu solidarności grupowej, uwikłały się w bieżącą walkę polityczną, w której wszystkie chwyty były dozwolone, albo oszalałe na punkcie zwiększania swych zasięgów, koncentrowały się na karmieniu najniższych instynktów ludzki: strachu, teorii spiskowych i wskazywaniu negatywnych bohaterów.
Zawiodły elity polityczne, nie potrafiące porozumieć się w podstawowych sprawach, zajęte bezpardonowym zwalczaniem się w imię przyszłych celów politycznych.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że pandemia i tak jest łagodną karą za ponad 30 lat psucia tego państwa.