23 listopada, w nocy z niedzieli na poniedziałek, zaginęła Ewa Tylman, 26-letnia dziewczyna z Poznania. Już we wtorek lokalne media zaalarmowały o tym wydarzeniu. Publikowały zdjęcia atrakcyjnej młodej kobiety. I nagle, w ciągu kilku dni, wszystkie media w Polsce oszalały. Z ekranów telewizorów i komputerów praktycznie nie znikała twarz 26-latki. Dziennikarze podtykali mikrofony pod otwory gębowe wszystkim, którzy mogli mieć, choćby tylko teoretyczny, wpływ na znalezienie dziewczyny: prokuratorom, policjantom, przypadkowym przechodniom.
Organy ścigania nie pozostawały bezczynne. Już we wtorek brzegi Warty przeczesywały policyjne motorówki, posłano w niebo policyjny helikopter. W stałym kontakcie z dziennikarzami pozostawali funkcjonariusze policji i prokuratorzy. Mówili skąpo, ale smacznie, marszczyli brwi i dawali do zrozumienia, że zdaja sobie sprawę z powagi sytuacji. W czwartek detektyw Krzysztof Rutkowski zorganizował pierwszą konferencję prasową, bo on zawsze zaczyna od konferencji prasowych. Wysnuł hipotezy, powiedział, że może to porwanie, a może zaginięcie, a może jeszcze coś – mówiąc krótko: plótł, co mu ślina na język przyniesie. Obiecał nagrodę.
Media drobiazgowo odtwarzały ostatnie godziny przed zaginięciem Ewy Tylman. „Gazeta Wyborcza” w swoim internetowym wydaniu rozpisała poszukiwania na poszczególne dni. TVN nie dawał ludziom odpocząć od zaginionej, jej zrozpaczonej rodziny, przyjaciół, sąsiadów, znajomych sąsiadów i tak dalej. Łańcuch ludzi, którzy mogli powiedzieć choć słowo o dziewczynie, ciągnął się w nieskończoność. Nie minęły dwa tygodnie, a sprawę można uznać za wyjaśnioną: „sukces dzięki zaangażowaniu się tak wielu osób”.
Ale nie wszyscy maja tyle szczęścia, że mogą liczyć na wszechstronną pomoc państwa w takiej sytuacji. Rocznie w Polce giną bez śladu tysiące osób. W 2014 roku było ich około 20 tysięcy. 40 proc. z nich to kobiety, co trzecia w przedziale wiekowym 14-17 lat. Nikt dla nich nie fatyguje specjalnych oddziałów policji, nie wzywa helikopterów, w ich sprawach nie niepokoi dziennikarzy znany detektyw. Poszukiwania ciągną się latami, bez żadnego skutku zresztą. Czemu akurat ta jedna stała się tak ważna? Bo każdy ubijał sobie na niej swój interes.
Ewa Tylman była atrakcyjną dziewczyną, której fotografie z profilu na Facebooku doskonale się prezentowały w najważniejszych wydaniach dzienników. Ludzie dobrze reagują – współczuciem lub niezdrową ciekawością – na młode, atrakcyjne kobiety. Lubią też napawać się cudzą tragedią. Chętnie to wszystko obejrzą na ekranie, przeczytają w gazetach. Od tego rosną słupki oglądalności, wzrasta sprzedaż gazet i klikalność. To jest przeliczalne.
Znany detektyw też zwęszy okazję, żeby o sobie przypomnieć, nawet jeśli miałby opłacać fałszywych świadków, by podali nieistniejące, ale pikantne szczegóły. Może to się przełoży na kolejnych, dzianych klientów.
Policja i prokuratura stanie na łbie, żeby w świetle reflektorów kamer udowodnić, jacy są sprawni i skuteczni. Z tego mogą być awanse i premie.
A my? A my, jeżeli nie potrafimy przeciwstawić się temu szaleństwu, to też nic nie jesteśmy warci.