Niskie koszty pracy są główną przewagą konkurencyjną polskiej gospodarki. Nie łudźmy się – zachodnie, a nawet coraz częściej – azjatyckie koncerny nie przenoszą nad Wisłę swoich fabryk z powodu zaawansowania tutejszych parków technologicznych, wysokiego wskaźnika innowacyjności, specjalistycznej wiedzy wykutej na akademiach, czy szczególnej życzliwości tubylców. Polscy pracownicy przez lata byli tresowani w atmosferze tłumienia własnych oczekiwań płacowych, co sprawiło, że nawet jak na tę część kontynentu, nie każą sobie płacić dużo. Nie kwapią się również, a to bardzo ważne dla kapitału, do organizowania się w miejscach pracy i wstępowania do związków zawodowych. Oznacza to, że przy planowaniu inwestycji nie ma większego ryzyka nagłego wzrostu płac w wyniku protestów czy strajków. Mało tego, rząd funduje z własnych środków infrastrukturę i podatkowe wakacje w Specjalnych Strefach Ekonomicznych, a wicepremier Morawiecki zamierza przenieść na ogół stosunków pracy w naszym kraju standardy z SSE. Jesteśmy jedną wielką montownią samochodów i AGD, klastrem telemarketingu, infolinią i nie mamy chęci ani pomysłu na wydobycie się z półperyferyjnej stagnacji. Brakuje przede wszystkim wizji i kapitału umysłowego. W szopie z kosami kombajnu przecież nie wynaleziono.
Tani pracownik jest towarem na tyle pożądanym, że polscy przedsiębiorcy połapali się w odpowiednim momencie, że swoich podwładnych można wysłać za granicę, by tam wykonywali pracę na polskich warunkach. Kapitaliści z zachodu przyklasnęli temu pomysłowi, bo przecież żaden kapitalista tańszą siłą roboczą nie pogardzi. I tak Rzeczpospolita zaczęła wysyłać swoich mężów i córy na saksy w ramach delegacji. Zjawisko eksportu taniego pracownika zaobserwowano również na Litwie, Słowacji, Węgrzech i Czeskiej Republice, a więc państwach, które przyjęły podobny model rozwojowy. Polska jest jednak krajem, który pracowników deleguje najwięcej. Co piąty pracujący w ten sposób w krajach Unii to nasz rodak. Pracownicy delegowani muszą co prawda być wynagradzani przynajmniej na poziomie pensji minimalnej kraju przyjmującego, jednak w praktyce wymóg ten jest omijany przez właścicieli polskich firm, którzy odliczają od wynagrodzenia koszty transportu, wyżywienia czy zakwaterowania. To właśnie daje różnicę, która sprawia, że Polacy są znacznie tańsi niż Francuzi czy Niemcy, wykonując taką samą pracę, na takich samych stanowiskach.
Skala zjawiska napływu pracowników delegowanych sprawiła, że przedsiębiorstwa w krajach Unii zaczęły rywalizować pomiędzy sobą na obniżaniu kosztów wynagrodzeń, co w przekroju całej gospodarki jest zjawiskiem niebezpiecznym. Efektem lobbingu rządów kilku państw jest propozycja przewidująca wypłatę takiego samego wynagrodzenia jak w przypadku pracownika lokalnego – z wszystkimi przysługującymi mu dodatkami branżowymi.
W Parlamencie Europejskim trwają właśnie pracę nad ujarzmieniem tego zjawiska, co otwiera długą drogę do rozpoczęcia negocjacji z krajami członkowskimi nad ostatecznym kształtem przepisów. Pewne jest już jedn0 – to początek końca dumpingu. Cały proces może jednak potrwać nawet cztery lata.
Co zmiany będą oznaczać dla pracowników? Realny wzrost płac. Z zapowiedzianych regulacji cieszą się zwłaszcza zatrudnieni w branży budowlanej, który wreszcie będą mogli się zbliżyć do poziomu zarobków kolegów z innych państw. Po stronie kapitalistów z kraju wysyłanego pozostaną jednak składki ubezpieczeniowe, które i tak będą czynić pracę delegowanych tańszą. Dla wielu polskich prywaciarzy, zarabiających krocie na podnajmowaniu zachodnim firmom tanich pracowników, mimo wszystko będzie się to wiązać się z koniecznością zwinięcia interesu. W kontekście funkcjonowania całej gospodarki nowe regulacje zadziałać mogą wyłącznie oczyszczająco. Z rynku znikną bowiem patologiczne podmioty, generujące zysk na eksploatacji i wyzysku, zupełnie nic nie wnoszące na poziomie innowacji.
Warto wspomnieć o postawie polskich władz wobec wdrażanych zmian. Otóż prospołeczny przecież i przywracający polskim pracownikom godność rząd „dobrej zmiany” próbował sabotować przyjęcie projektu na każdym jego etapie. Delegacje z Warszawy lamentowały o „zabójczym ciosie” dla polskiej przedsiębiorczości, chytrym planie zniszczenia kwitnącej gospodarki i ciężkim losie właścicieli firm. W ten właśnie sposób PiS udowodnił nam, że fundamentu stosunków pomiędzy pracą, a kapitałem nie zamierza zmieniać, a interesów wyzyskiwaczy jest gotów bronić z pełnym poświęceniem.